JustPaste.it

Rozdział I

 

Gabinet urządzony był oszczędnie. Nie było w nim przedmiotów-symboli, które nierozerwalnie łączyły się w mózgu Bena z takimi hasłami jak psycholog czy psychiatra. Próżno było tam szukać kozetki,  naściennych wodospadów czy generatorów szumu, dekoracyjnych kamieni lub regałów zapełnionych holoksiazkami. Ignaz Morbus też nie miał brody, nie łysiał i nie palił fajki. Bardziej przypominał pracownika działu kontroli zdolności kredytowej, albo poborcę podatkowego. Ben nigdy żadnego nie spotkał – urodził się już w czasach, kiedy państwa przestały udawać, że nie są własnością korporacji i mogą prowadzić jakiekolwiek niezależne działania – ale tak właśnie ich sobie wyobrażał.

Porównanie było trafne – Ignaz też testował jego zdolność. Badał jego umysł by przekonać się, czy jest z nim jeszcze na tyle dobrze, by udzielić mu kredytu zaufania. Nic mi życiu nie jest twoja, bracia, wszystko jest pożyczką – koniec końców oddasz nawet swoje ciało, żeby robaki w ziemi mogły się posilić.

Klik!

- Dzień dobry, panie Memmortigon. –doktor wstał i podał mu rękę. – Proszę usiąść. – Ben usiadł, a Morbus uczynił to zaraz po nim. Stuknął kilkukrotnie palcami o blat swojego biurka i w prawym dolnym (albo lewym górnym, kwestia perspektywy – rogu pojawiła się zielona ikonka nagrywania. O ile Ben wiedział, psychologów wiązała tajemnica lekarska, ale nie miał pojęcia na ile skrupulatnie to prawo jest przestrzegane. Kto w końcu miałby je wyegzekwować?

- Czy zrobił pan to, o co pana prosiłem podczas naszego ostatniego spotkania? – Ignaz przeszedł od razu do rzeczy. Proszę odpowiadać szczerze. – Dodał kiedy zobaczył, gdzie powędrował wzrok jego pacjenta. – To jedynie na potrzeby mojej wewnętrznej dokumentacji medycznej. Poza tym górze wystarczy moja opinia... jeżeli był sądził, że pan mnie oszukuje... – Pozostawił groźbę bez dopowiedzenia, a Ben zastanawiał się, czy psycholog w ogóle może używać podobnych metod. Mimo to, a może właśnie z tego powodu, zdecydował się mówić szczerze.

- Trzydzieści... trzydzieści jeden, licząc ten przed chwilą. – odpowiedział.

- W ciągu doby? -  Zdziwił się doktor. – Muszę przyznać, że wynik jest dość wysoki.

- Och, nie... zacząłem liczyć od dzisiejszego ranka. – Uściślił Memmortigon.

- Tak, cóż... – psycholog odchrząknął i poprawił nerwowo pozycję na fotelu, po czym poluzował kołnierzyk koszuli i jakby całkiem przypadkiem oparł łokieć w miejscu, w którym przezroczysty blat z pleksiglasu szpeciła trójkątna ikonka. Ta zaraz zmieniła się w dwa czerwone prostokąty. – Lubię cię, Ben. – Dokonał zaskakującego wyznania, na które Memmortigon nie był zupełnie przygotowany, to też jego układ nerwowy zareagował odruchowo i cała twarz wykrzywiła się w zdziwieniu. – Lubię cię, bo nie pasujesz do tej całej bandy fałszywych i aroganckich cipek.

Kiedy Ignaz mówił w taki sposób, jego twarz zmieniała się w nieokreślony sposób, tak, że nadal pozostając sobą, wyglądał jak ktoś całkiem inny. Maska poborcy podatkowego gdzieś znikała, a przed Benem siedział... kto?

Szaleniec? Maruder? Panikarz?

Ben nigdy wcześniej nie spotkał się z czymś takim, na pewno nie ze strony swojego psychologa,więc nie wiedział co o tym sądzić. Na wszelki wypadek ustawił swoją reakcje na wyrażanie umiarkowanej empatii i zrozumienia, ale bez nieostrożnych i nazbyt poufałych gestów.

- Lubię cię... – Kontynuował doktor psychologii i psychiatrii, kiedy wstał i podszedł do niewielkiej szafy w kącie pomieszczenia. Kiedy ją otworzył,  Ben zauważył w środku aparaturę do wytwarzania pola elektromagnetycznego. Mortus włączył ją, po czym wyciągnął z zakamarka karafkę pełną brunatnego płynu i dwie szklanki ze rżniętego szkła. - ...ale jesteś w naprawdę gównianej sytuacji. – Postawił jedną przy swoim miejscu, drugą przed Benem.–Trzydzieści myśli o śmierci w ciągu kilku godzin...

- Trzydzieści jeden. – poprawił go Memmortigon i zerknął na szklankę. Wyglądało na to, że w środku jest whisky. Wyglądała na autentyk, nie syntetyk, ale nie wierzył w to, że korporacyjny psycholog zarabia tak dobrze.

- Trzydzieści jeden. – powtórzył Mortus. –Już połowa tego kwalifikuje do zaawansowanej terapii...

Benowi zrobiło się gorąco. Nie fizycznie – zawczasu zredukował odpowiednie wskaźniki organizmu i ustalił limit adrenaliny. Na wszelki wypadek zablokował też komórki potowe w widocznych miejscach (Uwaga! Manipulacja gospodarką cieplną jest wysoce niezalecana przez producenta wszczepki mózgowej Light&Bringing, używaj tylko pod kontrolą lekarza w uzasadnionych przypadkach!), mimo to zimne krople wystąpiły mu na czoło. Poczuł, że zaschło mu w gardle i kolejny raz zerknął w stronę wysokoprocentowego napoju. To nic nie pomoże, Ben...

- Będę musiał to zgłosić. – Podsumował, a Bena aż sparaliżowało nas myśl, jakie mogą być konsekwencje. Na moment postradał zmysły. Dosłownie. Na raz wszystkie podzespoły – wzrok, słuch, dotyk, smak, węch, nawet poczucie równowagi – zniknęły i trafił do wielkiej, wszechogarniającej pustki... a potem świat powrócił. System dokonał restartu po poważnym błędzie. Przypomniał sobie, że sam ustanowił taki protokół bezpieczeństwa na wypadek, gdyby podświadoma, nieobjęta kontrolą część mózgu wysłała do ciała niedozwoloną komendę.

Pozostał w bezruchu.

Ignaz Morbus zmierzył go wzrokiem, po czym zabrał obydwie, nadal nie opróżnione szklanki i razem z karafką schował je z powrotem do szafy. Zamykając drzwiczki mebla, wyłączył jeszcze aparaturę zagłuszającą. Jeżeli były w tym miejscu jakieś podsłuchy lub kamery, znów zaczęły działać.

- Dobrze. – powiedział chyba sam do siebie i wrócił na swoje miejsce. Poprawił kołnierzyk koszuli i dyskretnym ruchem dłoni po blacie biurka wznowił nagrywanie.

- Pańska sytuacja, panie Memmortigon jest trudna –Tym razem przemawiał dawny, zamknięty w oficjalnych ramach konwencjonalnych pracowniczych stosunków archetyp urzędasa. –jednak nim podejmę kroki natury zawodowej, spróbujemy przywrócić panu równowagę emocjonalną na tyle, by mógł pan mieścić się w granicach normy. Całkowitego zdrowia psychicznego, rzecz jasna, nie uda się panu przywrócić, tak jak nigdy nikomu...

Ben pozwolił sobie na ruch i otarł pot z czoła.

- Czuję się dobrze, jestem produktywny. – Zadeklarował, nie pozwalając sobie jednak odprężenie. Wizyta u korporacyjnego psychologa była niczym spacer po polu minowym: jeden nieprzemyślany krok i bach, po tobie brachu.

Morbusuderzył kilkukrotnie palcami w różne miejsca blatu. Wyglądało to jak atak parkinsona i opóźnionego umysłowo, a to dlatego, że holowizja była zarezerwowana tylko dla oczu Ignaza. Na kilka minut psycholog zawiesił wzrok w przestrzeni między nimi, raz na jakiś czas machając dłonią w powietrzu,co kazało Benowi przypuszczać, że terapeuta szuka czegoś w sieci.

- Pozwolę sobie coś zaproponować. To nie jest oficjalnie przyjęta metodą, pańska zgoda jest dobrowolna, jednak proszę to przemyśleć. – Sięgnął ręką pod biurko, gdzie umiejscowiona była niewielka szuflada i wyjął stamtąd prostokątną płachtę pleksi wielkości dłoni, po czym wcisnął ją do stacji dyskietek. – Dam też panu odpowiedni farmaceutyk, który pomoże zwalczyć objawy. – Z tej samej szuflady wyjął niewielką szklaną buteleczkę wypełnioną pastylkami. – Proszę. – Wyciągnął zapisaną dyskietkę i obydwa przedmioty przesunął w stronę Bena.

Tabletki schował do kieszeni, dyskietce przyjrzał się chwilę, ale postanowił odczytać ją później.

- To wszystko na dziś. –Doktor wstał, a Memmortigon uczynił to samo. – Spotkamy się pojutrze. Jutro proszę zrobić sobie wolne.

- Ale... – Ben chciał już zaprotestować, ale zamilknął. Dzień urlopu poważnie zaszkodzi jego bilansowi tygodnia i miesiąca, a już miał kiepskie statystyki. Ryzykował tym wysoką karę pieniężną, może nawet utratę stanowiska, albo degradację... ale niezastosowanie się do zaleceń Morbusa mogło spowodować coś o wiele gorszego. Ben miał rodzinę, nie mógł zostać maruderem. - ...Rozumiem.

- To dobrze. – Podsumował psycholog i chyba nawet się uśmiechnął. – A teraz proszę pana, by zwrócił mi pan kilker. Już spełnił swoje zadanie.

Ben Memmortigon zdjął urządzenie z palca i już miał oddać się właścicielowi, jednak nim to zrobił, musiał jeszcze dopełnić jednej kwestii. Spojrzał na liczbę na cyferblacie, a później wdusił przycisk.

Klik!

Klik!

Klik!

***

Zdecydował się na odczytanie zapisu z holodyskietki dopiero wówczas, gdy był już w domu. Żona już spała, nafaszerowana benzodiazepinami, więc nie miał na co liczyć. Kiedy wrócił, ledwie zdążyli porozmawiać. Holowizja znowu traci jakość, miałeś to naprawić w zeszłym tygodniu, powiedziała. Prawdziwy facet powinien umieć przeprogramować  prysznic, żeby woda nie była albo lodowato zimna, albo piekielnie gorąca. Musimy kupić nowy automat kuchenny. Widziałam w sieci świetną ofertę na inteligentne zasłony, zmieniają kolor w zależności do nastroju... powinieneś więcej czasu poświęcić córkom... pobaw się z nimi, czekały kiedy wrócisz do domu... zawsze jesteś zmęczony... musimy... powinieneś... chcę, ja, ty, zrób, kiedy, kupimy, masz, musisz, weź, mało, pieniądze, pieniądze, pieniądze, dość...dobranoc.

Uff...

Zajrzał jeszcze do pokoju dzieci.

Mała Betty wyglądała niczym prawdziwy anioł, kiedy spała zwinięta w pościeli. Miała już niemal trzylata i była wcieleniem dziecięcego szczęścia i entuzjazmu, do tego przypominała Megan niczym kopia starych fotografii – stanowiła uosobienie wszystkiego, co było mu drogie. Kiedy był sam, pozwalał swoim emocjom działać z poziomu instynktu, wszczepke pozostawiając wyłączoną, by dać przeciążonej istocie szarej więcej czasu na regenerację, dlatego dopiero po paru chwilach zauważył, że jego usta ułożyły się w uśmiech a z oczu popłynęły łzy wzruszenia.

Niedawno mała Betty po raz pierwszy została podłączona do holorzeczywistosci. Tak świetnie sobie radziła! Małoletnim nie imputowano wszczepek, jednak z pełnym bezpieczeństwem można było ich wdrażać w funkcjonowania w wirtualnej rzeczywistości przy pomocy hełmów holowizyjnych – dzięki nim mogły obserwować wszystkie poziomy rzeczywistości, nie tylko najprymitywniejszy z nich, materialny, który zarejestrować mogło ludzkie oko. Specjalistyczne oprogramowanie dla najmłodszych pozwalało ich wprowadzić w świat inter-informacji i samoświadomych programów istniejących w chmurach obliczeniowych przy pomocy przystępnych materiałów: memow, animowanych postaci, kolorowych wirtualnych zwierząt i prostych gier. Istniała nawet możliwość wygenerowania swojego indywidualnego nierealnego przyjaciela, ściśle dopasowanego do wykresu osobowości dziecka, a nawet wirtualnego nauczyciela na całą dobę. Chcesz nauczyć swojego szkraba tabliczki mnożenia do trzydziestu? Może wolisz by opanował mandaryński? Szkola to przeżytek! Holo-hełm Vitro Kids 2.0 to produkt dla ciebie! Teraz dostępny w dwóch wersjach kolorystycznych: różowej i niebieskiej! Zaufaj marce Light&Bringing i oglądaj raj jeszcze za życia!

Rzeczywiście poświęcał jej zbyt mało czasu.

Potem spojrzał na prawo, gdzie w drugim łóżku leżała Susie.

Zamówili ją pół roku temu, kiedy Megan... kiedy jego żona, która niegdyś była słodką, radosną Megan... kiedy oni, razem, stracili dziecko.

Kiedy spała, okryta kołdrą, wtulona w poduszkę, oświetlona ciepłym i słabym światłem wpadającym do pokoju z korytarza przez uchylone drzwi, wyglądała zupełnie jak prawdziwa dziewczynka. Nie mógł uwierzyć, że jej skóra jest tylko pochodną silikonu, że pod pościelą skrywają się aluminiowe osłony i plastikowa obudowa, pod którymi pracują hydrauliczne przeguby, mechaniczne układy zębate, elektryczne obwody, wentylatory, procesory, układy scalone, wszystko oplecione metrami światłowodów. To nieważne, że zamiast miarowego ruch i klatki piersiowej, gdyby przyłożył ucho do jej ciała, usłyszałby cichy szum, to zupełnie nieistotne, że gdyby przypatrzył się z bliska jej twarzy, nawet w tym świetle dostrzegłby mikroszczeliny, gdzie spotykały się poszczególne elementy. Dla niego, dla jego żony... dla Megan, była niczym prawdziwe dziecko.

Jej osobisty terapeuta dwadzieścia cztery na siedem odradzał im tej zakup, mówił, że to tylko zatrzyma ich w przeszłości, powiększy ból po stracie, ale on był jedynie wirtualnym programem, co on do cholery mógł w ogóle wiedzieć o takich sprawach?

Wyszedł z pokoi dziewczynek, cicho zamykając za sobą drzwi, zupełnie rozbity. Było późno, już niemal północ...

Sięgnął po kurtkę i po cichu wyszedł na zewnątrz i aktywował wszczepke.

Noc była chłodna i jasna. Nie widać było nawet gwiazd – wszędzie, na szczycie każdego z budynków, na każdym rogu, przy każdej ulicy świat zawłaszczany był przez holograficzne postaci, ruchome pocztówki z innych miejsc, sceny z najnowszych gier i filmów, reklamy wszystkiego – od lotów nad ruinami Nowego Yorku po kątem do golenia dwa w cenie jednego.

Większość z tego znikłaby, gdyby tylko wyłączył wszczepke. Pozostałyby tylko tradycyjne neonowe szyldy, banery z reklamami w prostym 2D, nieekonomiczne tradycyjne hologramy karnej jakości, które rejestrowało gołe oko... ale nie mógł tego zrobić. Iluzja była mi potrzebna.

Wyciągnął przed siebie zapisaną kartę danych i odczytał kod zabezpieczający.

***

- Masz gorszy dzień, tydzień, rok? Wydaje ci się, że twoje życie nie ma sensu? Nie widzisz jasnego światła na końcu tunelu? – Mężczyzna w białym lekarskim fartuchu przemawiał tonem profesjonalnego sprzedawcy odkurzaczy. –Międzynarodowa firmaR.A.Corp. ma dla ciebie radę! – Wskazał palcem na słuchacza niczym prezydent z plakatów z minionej epoki. –Wypróbuj nasz Anihilator!

- Anihilator to najnowszy produkt R.A.Corp., firmy o międzynarodowym zasięgu, której działania przyniosły ulgę tysiącom osób na całym świecie. – Odezwał się kobiecy głos w tle, a mężczyzna zniknął. W jego miejsce pojawił się model przypominającego kapsule urządzenia, przywodzącego na myśl skrzyżowanie trumny z aparaturą medyczną. –Anihilator niweluje dziewięćdziesiąt dziewięć procent objawów depresji, tanatofobii, obsesji na punkcie śmierci,  niezadowolenia życiowego, poczucia bezsensu, weltschmerzu,stresu związanego z pracą, której się nie lubi i niechęcią do współpracowników i dupkowatego przełożonego, przytłoczenia wiążącymi cięz obecnym stanem rzeczy zobowiązaniami finansowymi, rozgoryczenia spowodowanego kryzysem małżeńskim i rozpadem związku, w którym twoja druga połówka już nie jest tą osobą, którą była kiedy braliście ślub, smutku w żałobie po nienarodzonej córce...

- Posłuchajmy, co na temat Anihilatora mówią eksperci! –Znów mówił mężczyzna w kultu, choć tym razem się nie pojawił.

Zamiast niego ukazał się łysiejący siwy sześćdziesięciolatek, z krzaczastą brodą i fajka w ustach. Siedział rozparty w staromodnym fotelu nieopodal kozetki, a za nim na drewnianym regale ustawione w rzędy bez konkretnego porządku stały książki.

- Anihilator to wyjątkowe urządzenie – Przemówił głosem myśliciela wyrwanego z zadumy. –które umożliwia wewnętrzne rozliczenie na poziomie podświadomości między swoim ego i superego, poprzez konfrontację dwóch podstawowych popędów: Erosa uosabiającego wolę życia i Tanatosa, będącego symbolem pędu do śmierci. Poprzez symulację, która prowadzi posiadanego terapii do punktu, w którym musi podjąć nieodwracalna decyzję, która umożliwia katharsis...

- A teraz posłuchajmy, co na temat Anihilatora mają do powiedzenia sami pacjenci! – Znów odezwał się głos mężczyzny w stroju lekarza.

- Anihilator kompletnie odmienił moje życie. – Pierwsza mówiła gruba, nieatrakcyjne kobieta w średnim wieku. – Do tej pory nie mogłam zaakceptować swojego wyglądu. Czułam się więźniem w swoim ciele...

- Anihilator pozwolił mi na prawdziwą radość życia! – Odezwał się kolejny pacjent, przypominający nieco Toma Beatuma. – Sprawił, że teraz czuję, że żyję!

- Anihilator to najnowszy produkt firmy R.A.Corp. – W tle znów pojawił się głos nieznanej z wyglądu kobiety. – Jeżeli chcesz skorzystać z naszych usług...

***

Wyłączył nagranie i schował dyskietkę do kieszeni.

- Pieprzone reklamy personalizowane. – Zaklął pod nosem. Nie podobało mu się, że jakiś program za pośrednictwem lokalnego łącza grzebał mu we wspomnieniach, by zrobić z nich użytek w sprzedaży podejrzanego badziewia. Plik nawet nie zawierał ostrzeżenia! Do tego nigdy wcześniej nie słyszał o firmie R.A.Corp. I nawet nie miał pojęcia, co może oznaczać ten skrót. Wszystko to wydawało mu się bardzo podejrzane, może to kolejny sprawdzian Morbusa... ten doktorek był bardziej niebezpieczny, niż się zdawało. Poczucie, że jego kariera leży w rękach przebiegłego lekarzyny wprawiało go w furie!

Kopnął leżący na skraju chodnika kamyk, a ten potoczył się na trawnik.

Wszystko go denerwowało, szczególnie świat nadmiaru informacji, w którym przyszło mu żyć i funkcjonować. Chciałby stać się bohaterem jednego ze starych filmów, gdzie perypetie bohaterów kierowały ich do miejsc z dala od cywilizacji, gdzie nie docierał sygnał satelitów, internet i sieć komórkowa...

Wyłączył wszczepke  (telefon zostawił aktywny, nie był przecież fanatykiem) i postanowił nie wracać jeszcze do mieszkania. Spacerował uliczkami swojej okolicy, zupełnie nieznanej mu wcześniej  w jej nocnej i nagiej, pozbawionej fałszu elektronicznych upiekszaczy rzeczywistości. Nie zdawał sobie wcześniej sprawy, jak odmienny jest to obraz. Miejsca, które zazwyczaj zasłaniały i zdobiły holograficzne iluzje, były zaniedbane, obskurne, znajdujące się w różnych stadiach rozpadu. Obdrapany tynk, farba odpadająca ze ścian, popękane chodniki, zaniedbane wysepki zieleni... działanie wszczepki ingerowało w całe postrzeganie, podsuwając mu pod nos świat znacznie bardziej zadbany, świat estetyczny, świat rozwijający się i choć nie idealny, to wizualnie znośny.

- Powinienem zażądać zmniejszenia kwoty czynszu. – Powiedział sam do siebie.

Po kilkunastu minutach trafił na innych ludzi. Para przechodniów, kobieta i mężczyzna. On, całkiem estetyczny (mógł to stwierdzić z obiektywizmem, choć mimo obecnej modzie był zupełnie hetero) i schludny, patrzył na swoją partnerkę ledwo widzącym wzrokiem, oczy miał skryte niemal za mgłą,  Tak mocnych filtrów rzeczywistości używał. Ona... wyglądała tak, że za żadne skarby nie chciałby mieć z nią do czynienia. Chora, zapadła, entropiczna twarz cpunki. Była niczym czarna wdowa, która usidliła wyjątkowo tłustą muchę.

- Widziałeś ją? Wyłącz wszczepke kolego. –Odezwał się, kiedy to mijali.

Obydwoje spojrzeli na niego jak na kosmitę.

- Normalny jesteś? – Zapytał to facet z wyrzutem. – Kogo to w ogóle obchodzi?

- Chodźmy lepiej. - Poradziła mu dziewczyna. –To pewnie jakiś panikarz.

Splunęli jeszcze i zostawili go samego.

Usiadł na ławce, starej i spłowiałej, którą pamiętał zupełnie inaczej. Sam czuł się Stary i spłowiały, zupełnie jak ta ławka, i siebie też pamiętał inaczej. Pamiętał pełnego energii dwudziestokilkulatka, przed którym miał otworzyć się wielki świat –droga do luksusu, zagranicznych podróży i bajecznych wakacji, restauracji w każdy piątek i stref vip w klubach co sobotę...

- Nie poszło ci, stary. – Odezwał się znów sam do siebie. – Do tego chciałeś dziś udusić psychoterapeutę.

Za kilka minut wybije północ.

W innym wypadku już byłby w domu i starał się zasnąć, by spróbować zebrać się do kupy przed początkiem kolejnego dnia. Zawsze odwlekał ten moment, chwilę kiedy przytknie głowę do poduszki i utonie w ciemnej głębinie snu, zawsze przyciągał ostatnią godzinę doby, kiedy był sam i kiedy miał jedyną szansę by złapać oddech i powiedzieć sobie, że pieprzy to wszystko. Perseweratywnosc, tak się nazywała ta cecha funkcjonowania jego układu nerwowego. Wstawał najpóźniej jak mógł, zasypiam najpóźniej jak mógł, przeciągał do granic sytuację, w której się znajdował, tak, jakby działał na niego jakiś pokręcony psychologiczny odpowiednik pierwszej zasady dynamiki Newtona. Każde ciało dąży do tego, by pozostać w stanie - ruchu lub spoczynku – w którym się znajduje.

Ben dążył do pozostania w ciemnej emocjonalnej dupie, w której się znajduje.

Perseweratywnosc.

- Taaa... -Westchnął.

Wcisnął dłonie głęboko w kieszenie płaszcza, by ogrzać się własnym ciepłem. Miasto o tej porze było zadziwiająco spokojne. Zawsze myślał, że północ to czas, kiedy marynarzy wychodzą ze swoich nor, a kamikadze zapuszczają się na łowy z gett, kiedy siły porządkowe odwracają oczy i iluzja prawa znika w zwierzęcej magii nocy. Istotnie, nie widział nigdzie korpolicyjnych patroli (musi odnotować ten fakt, ponieważ całe osiedle płaci składki dla którejś – nie pamiętał której – firmy ochroniarskie, by patrolowała ten teren), ale też nic podejrzanego się nie działo.

Szczerze powiedziawszy to on był tutaj najbardziej podejrzanym elementem.

Przerwał rozmyślania, kiedy na dnie jednej z kieszeni – nie tej, do której wetknął dyskietkę – wyczuł niewielki owalny przedmiot. Przypomniał sobie, że Ignaz dał mu coś jeszcze.

- W zasadzie... co ci szkodzi. – Przekonywał się, gdy wyjmował wypełnioną pastylkami fiolkę.

***

Pastylki były gładkie, ale nie śliskie, uformowane na kształt cygara o obłych krawędziach, wyglądały niczym bakterie z biologicznych schematów jakie pamiętał ze szkoły – czyli wyglądała jak najzwyklejsza tabletka. Czarna, a gdy podświetlił ją telefonem, brunatna,  nie posiadała żadnego napisu ani logo producenta, co trochę to zdziwiło i zaniepokoiło. Kolejny podejrzany produkt. Ciekawe, czy też z R.A.Corp.? Obejrzał dokładnie fiolkę, ale na niej też nie znalazł żadnych znaków towarowych, nawet kodu kreskowego do zeskanowania,  by odpalić hologram... Nawet uaktywnił ponownie wszczepke (producent nie zaleca częstego uruchamiania i dezaktywacji systemu w krótkich odstępach czasu!), by dokładniej prześwietlić obydwa przedmioty, ale nie natrafił na żaden ślad. Nie mógł dokonać analizy chemicznej poprzez receptory smaku, ponieważ zawartość otoczona była neutralna osłoną, która miała rozpaść się dopiero w przewodzie pokarmowym. Zresztą, nawet gdyby dobrał się do środka, wszczepka i cała globalna sieć nic by mu pewnie nie powiedziała, bo skład chemiczny najprawdopodobniej był chroniony przez prawa patentowe, a prawa patentowe były czymś, co korporacje traktowały bardzo poważnie. Szczególnie, kiedy to były ich prawa patentowe. Domorosły, nie związany żadnym kontraktem wynalazca nie miała co liczyć na takie uprzywilejowanie – ale nie było mi przedstawicieli jego rodzaju. Każdy, kto odznaczał się umiejętnościami lub intelektem zostawał własnością jednej z globalnych spółek, jak Light&Bringing, absolutnego lidera technologii wirtualnych – wolny wybór był tylko iluzją w świecie, w którym władał kapitał. Niekiedy w eterze, w łowiących sensacje tabloidach, rozchodziły się pogłoski o skrywanym dotąd geniuszu, który opracował nowy naukowy cud mający zmienić świat (zimnofuzyjne ogniwo, wieczną żarówkę, silnik prędkości ponadswietlnych, skuteczny lęk na katar, klej uniwersalny który skleja wszystko poza palcami), a potem ów naukowy outsider znika z radaru i rozpuszczą się w głębinach sieci tak, że nie ma po nim ani śladu. Ani po jego wynalazku.

- Dobra, co ci szkodzi. – Przerwał błądzące po bezdrożach rozmyślania i wymógł na sobie decyzję. Szybkim ruchem umieścił kapsułkę w ustach i przełknął bez popijania, a potem naprężył się jak struna.

Nic się nie stało.

Czyli nie trucizna.

Postanowił przespacerować się dalej. Szedł przed siebie, bez celu, byle tylko oddalić się od własnego mieszkania. Minął hipermarket (czynny całodobowo, siedem dni w tygodniu! tylko ludzką obsługa! krzyczał hologram ze szczytu budynku) po lewej stronie i stary, opuszczony kościół po prawej. Przechodził tędy wiele razy, ale nigdy nie zwrócił uwagi na przedwieczna budowlę. Nic dziwnego! Świątynie już dawno opustoszały, nie było w nich nawet kapłanów – część zamieniono w galerię handlowe, kina albo parku rozrywki, ale zostały też takie jak ten tutaj. Nic nie znaczący, niezagospodarowany, rozpadający się w ciszy kawałek przeszłości.

Podszedł bliżej i przeczytał tabliczkę:

„Kościół parafialny pod wezwaniem świętego Łazarza.”

Liznął trochę chrześcijańskiej mitologii za młodu, kiedy w nastoletnim buncie odwrócił się od racjonalnego agnostycyzmu rodziców, by znaleźć własną tożsamość,  ale był to krótki romans. Łazarz został wskrzeszony – tyle pamiętał. Wstał z martwych, tak, jak po nim Jezus Galilejczyk.

- Tobie, staruszku. – Zwrócił się do budynku. – Zmartwychwstanie chyba nie grozi. – Uśmiechnął się ironicznie. Gadał do siebie, a teraz do przedmiotów. Dobrze, że Ignaz o tym nie wie.

Gdy tak przypatrywał się starej sakralnej budowli, dostrzegł, że w jednym z okien, tam, gdzie witraże były całe, raz po raz miga nikły promyk światła, przygaszony i niestały, niczym światło dawno nie produkowanych już świec.

Już miał uczynić krok w tym kierunku...

- To coś zupełnie innego. – Przemówił zachrypnięty głos zza jego pleców. Odwrócił się i zobaczył podstarzałego mężczyznę, brudnego i w łachmanach.

- Co proszę? – Spotkanie z nieznajomym zaskoczyło go.  Nie słyszał, by ktoś się zbliżał, jak okiem sięgnąć nigdzie nie dostrzegł wcześniej żywej duszy.

- Wskrzeszenie Łazarza i zmartwychwstanie Jezusa. – Uściślił mężczyzna. – To zupełnie różne sprawy. Ludzie sądzą, że różnica tkwi w osobie, która dokonała cudu, i wyjątkowość Jezusa upatrują w tym, że to on był sprawcą  ale mnie na tym polega istota zmartwychwstania. Je jest jedynie samo-wskrzeszeniem, bo to miałoby charakter temporalny i tylko odwlekłoby moment, w którym forma zostaje zniszczona. Jezus wyzwala się z ograniczeń czasu i przestrzeni, funkcjonuje jednocześnie jaki byt materialny, ale wolny od tych dwóch iluzji widzialnego świata.

- Przepraszam, nie sądziłem, że mówiłem wtedy na głos. – Odpowiedział Ben i zdecydował pójść w inne miejsce. Najwyraźniej trafił na miejsce, w którym potajemnie zbierała się jakaś neochrzescijanska sekta. Maruderzy nie mieli nic lepszego do roboty, nie mogli pracować w korporacjach, więc najpewniej wymyślili różnego typu fanaberie dla zabicia czasu. Kto by pomyślał, ze na tym osiedlu... – Do widzenia panu.

Kiedy odchodził, nieznajomy złapał to za rękę w przegubów, tam, gdzie umieszczony miał chip płatniczy.

- Wszyscy, bogaci i biedni, wolni i niewolnicy, otrzymają znak na rękę lub czoło, a bez tego znaku nic nie będą mogli kupić ani sprzedać... – Mężczyzna przemówił oskarżycielskim tonem, tak, jakby Bob mu w czymś zawinił  choć mógł przysiąc, że widział tego człowieka po raz pierwszy. Szybko wyszarpnął rękę z uścisku i pognał przed siebie, a kiedy po parunastu metrach się odwrócił, tamtego już nie było.

***

Okrężną drogą, tak, by nie natknąć do po raz drugi na tamto miejsce, zmierzał do domu, zziębnięty i bez ochoty na jakiekolwiek inne przygody, kiedy tabletka od doktora Morbusa zaczęła działać.

Do takiego wniosku doszedł, kiedy zobaczył pierwszego stwora.

Pokraczny,  o obrzydliwie anatomii, złożony z macek, oczu, zębów i pazurów, ukazał mu się na dachu jednego z starych bloków mieszkalnych, tam, gdzie po ścianie rozchodziło się pęknięcie.

To z pewnością nie był hologram – wyglądał zbyt namacalne, tak, jakby miał prawdziwą masę i rzeczywiście zajmował przestrzeń. To musiał być jeden z tych specyfików, które poprzez układ nerwowy wprowadzali do wszczepki nowe oprogramowanie, działające dopóki organizm nie zneutralizował ich składników. Przyjmowanie podobnych info-substancji było niebezpieczne i był pewien, że zwykły korporacyjny terapeuta niższego szczebla nie posiada zezwoleń do ich stosowania, tym bardziej nie w momencie, kiedy pacjent jest poza zasięgiem obserwacji.

Drugiego podobnego dostrzegł bliżej, za rogiem starej kamienicy, której nawet hologramy nie wiele pomagały.

Stopniowo pojawiało się ich coraz więcej, a on szedł między nimi, wyłażącymi z każdego pośle wyglądającego zakamarka, niczym gangrena na chorej tkance miasta, czując przy tym pewien dyskomfort i pierwotny niepokój, ostrożność i napięcie zmysłów jak u jego praprzodka z jaskini, kiedy spotkał się po raz pierwszy oko w oko z nieznanym gatunkiem zwierzęcia i szacował, kto jest myśliwym a kto ofiarą. Ben dysponował jednak czymś jeszcze: miał w swoich usługach stabilizatory reakcji, hamulec adrenaliny i chłodny racjonalizm, który kazał mu uznać za fakt, że w rzeczywistości ta sytuacja nie ma miejsca i nie jest otoczony przez piekielne pomioty o chaotycznej i przyprawiającej o ciarki na plecach fizjonomii, a idzie sam w kierunku miejsca które miał za dom. Był tego pewien.

Dopóki jeden ze stworów nie wychynął zza korony drzewa, rozgarniając przy tym gałęzie i zrzucając liście. Hologramy, ani nawet omamy nie potrafiły takich rzeczy.

Wtedy Ben wpadł w panikę.

Ośrodki racjonalizmu zawiesiły swoje działanie napotykając na coś, co uznały za błąd programu, system nie miał już z nimi kontaktu. Pozostał strach, który wyłączył działanie hamulca i adrenaliną wystrzeliła wprost do najbardziej oddalonych częściach ciała, zmuszając nogi do biegu a gardło do krzyku.

Wtedy potwory ruszyły za nim.

Biegł, co i raz oglądając się za siebie, mimo, że parę razy przypłaciłby to utratą uzębienia, kiedy ledwo co odzyskiwał równowagę po potknięciu, a one wciąż pędziły za nim. Do tego było ich coraz więcej, schodziły stadami z budynków, wyłaniały się z otwartych okien mieszkań, wypełzały ze studzienek kanalizacyjnych i wszystkie ciągnęły do niego, niczym ćmy do jedynego źródła światła.

Podążał na oślep  byle dalej od nich, byle dalej od miejsc gdzie – jak mu się wydawało – lęgło się ich więcej. W biegu zobaczył sięgający chmur szczyt Wieżowca i mu przerażeniu odnotował, że  (widział to, mimo mroku nocy i sporej odległości) tam jest ich najwięcej, tak wiele, że szczelnie okrywają cały budynek, więc biegł w przeciwną stronę, im dalej od centrum, na przedmieścia.

Pomyślał nawet o tym, by wyłączyć wszczepke i sprawdzić, co Wtedy zobaczy  (raczej: czego nie zobaczy), ale własny mózg odmawiał mu posłuszeństwa.

Aż w końcu to dopadły.

Gdzieś na środku pustej ulicy, między nieznanymi budynkami, otoczyły go i obsiadły niczym sępy padlinę, a potem rwały, darły, rozrywały mięso aż do kości, aż do szpiku, aż do rdzenia.