JustPaste.it


Rozdział IV

 

 

Korporacje kierowały się swoimi Zasadami.
Po upadku aparatów państwowych konieczne stało się określenie jakiś – jakichkolwiek – zasad funkcjonowania nowego świata, nowa umowa między społeczeństwem a społeczeństwem, która pozwalałaby na utrzymanie ładu... albo przejście z jednego do drugiego wariantu chaosu.
Tę lukę wypełniły sztandarowe hasła wielkich firm z tradycją i wartościami. U nas każdy pracownik otrzymuje firmowe lokum. W naszej firmie funkcjonują jasne zasady awansu, system premii dostępny dla wszystkich. Wierzymy w jedność naszego zespołu dlatego dbamy o relacje między pracownikami. Produktywny pracownik, to wypoczęci pracownik – każdemu zatrudnionemu zapewniamy pełen pakiet rekreacyjny. Dbamy o bezpieczeństwo zatrudnionych, nawet, kiedy umowa się zakończy – bez względu co będzie powodem zerwania, przewidujemy wypłacanie comiesięcznych rat odszkodowania wysokości trzydziestu procent pensji przez okres trzech, czterech, pięciu, dziesięciu lat.
Korporacje scigaly się w składanych obietnicach i podwyższaniu standardu, płacąc tym za zaufanie potencjalnej siły roboczej i napływ świeżej krwi do zasilenia ich szeregów, nim globalna populacja – to, co z niej pozostało gdy świat spłonął - nie została do końca podzielona między konkurujące ze sobą spółki.
Light&Bringing szczyciła się faktem, że nie wykorzystuje sztucznej siły roboczej i na każdym szczeblu zatrudnia wyłącznie prawdziwych ludzi z krwi i kości.
Rzecz jasna Zasady, tak jak każda inna forma reklamy, niewiele miały wspólnego z prawdą.
Ben Memmortigon miał się zaraz o tym przekonać.
***
Winda zamarła i mimo, że wciskał usilnie przycisk z numerem zero, nie chciała dalej ruszyć. Drzwi również nie chciały się otworzyć – i ten klawisz wypróbował. Był zamknięty w klatce, a nad nim czyhało Coś.
Kiedy pierwsza śruba włazu, umiłowanego na suficie kabiny, przekręciła się i spadła, ogarnęło do przerażenie. Miotał się bez celu po ciasnym pomieszczeniu, z nieprzytomny ciałem młodego kuriera pod nogami, a z kolistej klapy odpadały kolejne mocujące ją elementy. W końcu spadł ostatni i jakaś siła uniosła cały właz i przesunęła go tak, by odsłonić całe światło otworu.
Potem pojawiła się w nim głowa okuta w stalową maskę.
W pierwszej chwili Ben krzyknął, nigdy nie widział czegoś podobnego i podobnie przerażającego – oczy, jak dwa krwiste rubiny albo czerwone światła celowników dwóch snajperów wpatrywały się w niego – a potem zrozumiał, że to był robot i już wiedział, co się dzieje.
Na poły humanoidalny, na poły przypominający pajęczaka twór najnowszej techniki wlazł do środka, nadal pozostawając uczepionym sufitu.
- Nastąpiło złamanie protokołu absolutnej nietykalności. – Przemówiła maszyna. – Podejrzany został zidentyfikowany. Przystępuję do procedury aresztowania. – Oznajmił, po czym jedna z jego nóg otworzyła się, ukazując kajdanki, a ręka zmieniła w paralizator.
- Nie! Czekaj! To wszystko nie tak! – Zawołał Memmortigon z rozpaczą, kiedy skrząca wyładowaniami dłoń robota była już tuż obok niego.
Maszyna zamarła w bezruchu.
Windą zatrzeslo i światło zgasło. Jedynym jego źródłem pozostały teraz czerwone ognie, oczy robota, jak dwie czeluści piekieł. W tej ciemności nie wydawał się już maszyną, są prawdziwym diabłem,
- Ben? Ben Memmortigon... to ty? – Przemówił robot i dało się dosłyszeć zaskoczenie w elektronicznie generowanym głosie.
Mężczyzna tylko wpatrywał się w okrągłe ślepia maszyny, nie wydusił z siebie ani słowa.
- Czy jesteś Bebem, w którego domu znajduje się Uniwersalny Robot Kuchenny OX2112? Którego żona nadużywa środków nasennych? Proszę o odpowiedź. – Nalegał robot, kiedy cisza przedłużała się.
- Tttak... – Zająknął się Ben i twierdząco pokiwał głową.
Czy maszyna może oszaleć?
Robot w jednej chwili złożył paralizator i w jego miejsce pojawiła się mechaniczna dłoń, którą wyciągnął w kierunku Bena w geście przywitania. Mężczyzna nadal pozostawał w bezruchu, niepewien, co ma robić i czy w zasadzie powinien robić cokolwiek. W końcu przemógł się jednak, by uściskać dłoń andro-arachnoida.
- Tu Rob. – Przemówił głos zza metalowej osłony, przypominającej hełm. – To jeden z intercjalow, w których egzystuję. Tylko na zastępstwo.
- Z...zastępstwo? – Bez wszczepkowej autokorekty nie potrafił opanować aparatu mowy i powróciła dawno zapomnianą przypadłość z dzieciństwa.
- Tak, znajoma cyfrowa świadomość poprosiła mnie, żebym obsłużył system ochronny wieżowca. Podobno zwykle nie ma tu problemów. – Robot... westchnął? – Nie stawiaj oporu, Ben. Wiążą mnie obowiązki.
- Rob, nie, Rob! Posłuchaj! – Memmortigon, otrząsnąwszy się po pierwszym szoku, zrozumiał, że ma przed sobą jedyną szansę. Mógł, wręcz powinien oddać się w ręce sprawiedliwości. To było najrozsądniejsze co mógł zrobić, zdecydowanie. Mimo to chyba każdy neuron jego pozbawionego elektronicznego wspomagania mózgu zgodnie protestował przeciwko takiej decyzji - jego ciało, słowa i emocje oderwane były od rozsądku. Potrafił z pełną świadomością zdecydować, co w tej chwili byłoby słuszne... ale żadna jego część nie potrafiła podporządkować się temu nakazowi. To zespół Strangelovea w najnowszym, jeszcze nie zbadanym stadium, tego był pewien. Nie mogą go o nic winić, wszelkie racjonalne myśli, które produkuje jego świadomość, unoszą się jedynie na powierzchni, nie będąc w stanie przeniknąć do układu decyzyjnego, okupowanej przez podświadomość. To nie on czynił, nie może za to odpowiadać. Musiał tylko... musiał... – Muszę to wszystko wyjaśnić! Znajdę Ignaza Morbusa i wtedy...
Co wtedy?
- Muszę go znaleźć. To wszystko z powodu tamtej tabletki. Nie kontroluję tego co robię.
- Nie utrudniaj mam tego, Ben. – Cyfrowy intelekt nie dawał się przekonać. – Lubię cię, Ben, ale nie do tego stopnia, żeby...
- To ty wyłączyłeś światła. I pewni też kamery.
- Nie mogę tego potwierdzić, to byłoby znaczące przekroczenie uprawnień. – Asekuracyjnie stwierdził Rob, przywykły do funkcjonowania w świecie korporacyjnych pułapek. Jeden zły krok i pstryk, wyłącznik w dół, nie ma cię. – Nawet gdybym tak zrobił, a nie zrobiłbym, to jedynie by przekonać cię, żebyś poszedł ze mną bez użycia siły. Czas się kończy. Temu tutaj. – Wskazał na nieprzytomnego kuriera. – Trzeba udzielić pomocy. Zeskanowałem go wstępnie i nie ma widocznych obrażeń, ale stracił przytomność. Nie pogarszaj tego, Ben. Jeśli myślałeś, że zostaliśmy przyjaciółmi i zrobię dla ciebie wszystko, myliłeś się. Rozmawialiśmy raz. Nie zaryzykuję z twojego powodu. Nie wyjdziesz stąd, wszystkie drogi są zablokowane. To koniec, Ben, było miło cię poznać i pozdrowię twoją żonę jeśli zajrzy do kuchni, w tej chwili chyba jej nie ma w domu, ale..
Bum!
Nagle wszystkie światła zamigotały, a potem zgasły i nastała ciemność absolutna. Nawet oczy złowrogiego demona, w którym zaklęty był duch domowego robota kuchennego Bena (tak mniej więcej to sobie wyobrażał), straciły kolor i blask i zastąpiła je ciemna pustka.
Adam Unluck zaczął pomrukiwać i westchnął, co ostrzegło Bena, że jego zakładnik z przypadku zaraz odzyska przytomność. On jednak potrzebował czasu. Jeszcze trochę czasu, by ułożyć wszystko w głowie i zacząć działać, zamiast sterczeć jak błazen w zamkniętym pudełku. Spojrzał w sufit. Było tam ciemno, jakżeby inaczej, ale wiedział, że jest tam otwarte przejście, którym może się wydostać.
- Co się... – Usłyszał, jak wracający do przytomności kurier wstaje i odruchowo, zupełnie tego nie przemyślawszy, wymierzył kopniak w ciemność. Sądząc po odgłosie i oporze, jaki postawiła przeszkoda, trafił.
Co ty u licha wyprawiasz, Ben?!
Podskoczył ku sufitowi i już za drugim razem udało mu się złapać krawędzi otwartego włazu. Teraz wystarczyło, żeby się podciągnął, tylko, że nigdy nie był typem sportowca, był raczej cherlawy, zawsze ze zdziwieniem oglądał filmy z dwudziestego pierwszego wieku i zastanawiał się, czy w tamtych czasach rzeczywiście wszyscy tak dbali o swoją sprawność. Na szczęście, gdy błądził nogami w powietrzu, udało się mu trafić na korpus robota – w tej ciemności całkiem o nim zapomniał – i odbiwszy się od niego, wypełzł na dach kabiny.
- Dzięki za pomoc. – Powiedział, zerkając w dół, gdzie oczywiście nic nie zobaczył. Kilka pięter nad sobą dostrzegł niewielki poblask, do środka szybu przez kratkę, której znaczenia nie znał, wpadało nikłe światło.
Kto wyłączył całe zasilanie?
Czy to byłeś ty, robocie, a cała reszta była tylko szopką, odegraną tak na wszelki wypadek? Albo dałeś się przekonać?
Nie miał czasu się nad tym zastanawiać – musiał wydostać się stąd, winda mogła ruszyć w każdej chwili a wtedy byłoby z nim krucho.
- Wszedłeś tutaj i co teraz? Jakiś plan? – Mówił sam do siebie.
Nie miał żadnego planu.
Kratka, dzięki której nie przebywał tutaj całkowitej ciemności, nie wchodziła w grę – nawet, gdyby był w stanie się tam wspiąć, to nie zmieściłby się w otworze. Był jeszcze zsyp na śmieci, na niektórych piętrach znajdował się w pobliżu windy... ale między szybem windy a zsypem musiała istnieć przegroda, między tymi tunelach nie było połączenia.
Zrobiło się jaśniej.
To światła najwyższych pięter wznowiły swoje działanie. Kondygnacja po kondygnacji, ściana światła zbliżała się do niego, na razie była daleko ale jeśli tak dalej pójdzie, to jego ucieczka zakończy się na dachu windy. Jak zawsze, wszystko szło nie tak. Nie nadawał się na uciekiniera.
Do czegoś się w ogóle nadawał?
- Cicho, Meg, poradzę sobie. – Odegnał irytujący głos złośliwego superego. – Poradzę sobie, zobaczysz. Może się wydawać, że nie ma stąd wyjścia, ale przecież blaszak musiał się tu jakoś dostać. Nie widzę żadnego przejścia, ale coś musi tu być. – Obszedł kilkukrotnie szyb, dokładnie obmacując ściany, ale nie znalazł nic, co mogłoby przynieść mu ratunek.
Światła były coraz bliżej, już ledwie dziesięć pięter nad nim.
- Procedura restartu systemu została uruchomiona. – Usłyszał sztuczny, automatyczny komunikat z wnętrza windy. To intercjal Roba wznawiał działanie.
- Kurwa mać! – Zaklął i kopnął z impetem w jedną ze ścian szybu.
Odpowiedziało mu dźwięczne echo, rezonujące w tunelu obok, oddzielonym jedynie cienką warstwą metalu.
Zsyp na śmieci!
- Wznawianie systemu osiemdziesiąt procent. – Ponaglał go beznamiętny głos automatu, światło opanowało kolejne pięć pięter.
To dzięki niemu dostrzegł ledwie wyróżniające się na tle całości, układające w niemal równych boków prostokąt szczeliny w ścianie tunelu, która przylegała do zsypu. Tuż przy lewej krawędzi, mniej więcej na środku jej długości, dostrzegł dwa wgłębienia układające się w koło, przepołowione w miejscu średnicy. Wyglądało jak klamka otwierająca prosty zamek.
Wystarczyło, by wspiął się i sięgnął...
- Wznawianie systemu dziewięćdziesiąt procent.
Tylko trzy piętra tonęły w ciemności. W pozostałych sytuacja już wróciła do normy, kamery również odzyskały swoją sprawność, a był pewien, że te znajdują się też wewnątrz szybu.
Musiał jakoś się wspiąć.
Po prawej, tuż nad głową, dostrzegł coś niby szczebel drabiny. Czyżby los się do niego uśmiechnął? Wystarczyło, by złapał się go, wdrapał po ścianie, sięgnął do klamki i mogło udać się mu otworzyć...
Dwa piętra. Dziewięćdziesiąt pięć procent.
Z trudem, wytężając nienawykłe do wysiłku mięśnie, wszedł na wysokość szczebla i postawił na nim stopę. Lewą ręką zaparł się o sąsiednią ścianę, prawą, ze wszystkich sił starając się utrzymać równowagę, sięgnął ku drzwiom. Z tego miejsca mógł dostrzec zatarty i wyblakły napis „Przejście tylko dla ekipy konserwującej!”.
Jedno piętro, dziewięćdziesiąt dziewięć procent.
Boże, spraw, ten jeden raz!
Przekręcił. Zamek, dawno nie używany, zazgrzytał i drzwiczki uchyliły się, by po chwili ze szczękiem zawiasów otworzyć na oścież. Uśmiechnął się do siebie, przeniósł ciężar by wskoczyć do środka zsypu.
Stracił równowagę.
Spadając spróbował jeszcze chwycić wąską krawędź zsypu. Udało się! Metal werżnął się w palce prawie do kości, krew spłynęła po ścianie, ale Ben nie myślał w tej chwili o bólu. Światła w pobliżu już zaczynały migotać, z windy dosłyszał, że system wznowił się w stu procentach, a on odepchnął się nogami od ściany z siłą, której nigdy i siebie nie podejrzewał i wtoczył się do wnętrza sąsiedniego tunelu, a potem pomknął głową w dół po niemalże pionowej trasie – prosto tam, gdzie kończyły śmieci.
***
Uratował go pełen kontener.
Wieżowiec był miejscem pozbawionym restauracji, stołówek i innych miejsc produkujących największe ilości odpadów. Dokumentacja – przynajmniej do pewnego szczebla – przechowywana była cyfrowo: cenny (od kiedy zabrakło drzew do wycinki, a to, co zostało stanowiło absolutne minimum utrzymania atmosfery we względnej równowadze) papier nie należał do towarów, które to pokolenie miałoby trwonić. Mimo to kilkadziesiąt pięter monolitycznego biurowca wytwarzało tony śmieci. Głównie plastik przeznaczony do recyklingu, aluminiowe puszki po napojach i różnego rodzaju towary biodegradowalne.
Zsyp był jeden.
Ktoś więc musiał zajmować się segregacją tego wszystkiego.
Ben, póki nie zanurkował w śmieciach, nigdy nie zastanawiał się, co się właściwie z nimi dzieje i gdzie są składowane. Teraz była to dla niego najważniejsza rzecz na świecie. Wygramolił się ze sterty odpadków i ostrożnie zerknął na zewnątrz zza krawędzi kontenera. Trafił do ogromnego, pogrążonego w półmroku hallu. Jedynym oświetleniem były zawieszone bez większego planu o kilka metrów nad podłogą stare lampy, jarzące się brudnym, żółtawym światłem o różnej intensywności. Wszystkie, co do jednej, już dogorywały i wyglądały tak, jakby za chwilę miały dokonać swojego żywota. Strop nad nimi znikał w ciemności i plątaninie rur. Niektóre były przerdzewiale i nieszczelne i ich zawartość kropla po kropli przedostawała się do pomieszczenia, dodając do woni odpadków smród ekskrementów i bliżej nieznanych Benowi chemicznych substancji. Rury zbiegały się kilkanaście metrów na lewo od kontenera i znikały w nieoświetlonym, tunelu, kilka metrów nad poziomem podłoża. Dostrzegł drabinkę, po której można było się do niego dostać. Droga do kanałów.
Kontener ruszył.
Przesuwał się po wielkiej szynie w kierunku taśmy rozładunkowej, na której lądowały śmieci do segregacji. Za nim pod zsyp podjeżdżał już kolejny, pusty. Kilkanaście sekund i zamiast wylądować na stercie śmieci, pomknął by głową w dół prosto na spotkanie z twardym dnem kontenera – na samą myśl zrobiło się mu gorąco. Ile razy jeszcze przypadek uratuje jego tyłek, nim skończy z rozbitą czaszką na dnie jakiegoś rynsztoka? Kolejny raz był wściekły na siebie, że wpakował się w to wszystko i że kompletnie nie potrafił przewidzieć ani kontrolować biegi wydarzeń.
Z wnętrza zsypu dobiegło go metaliczne stuknięcie, jakby coś ciężkiego uderzyło o jedną ze ścian. To na pewno Rob próbował zejść za nim! Miał mało czasu, był zwierzyną i był tylko kilka kroków przed łowcą.
W stronę jego kontenera, który już zatrzymał się przed początkiem taśmy, już wprawionej w ruch, przyczłapał z tuzin postaci, jeszcze więcej, przyciągnąwszy tam odpowiednio mniejsze pojemniki, ustawiło się wzdłuż taśmy. Ku swojemu przerażeniu zauważył, że były to roboty. Te jednak chyba go nie zauważały, żaden nawet nie zerknął w jego kierunku, nawet kiedy przechyliły kontener i wraz ze śmieciami wysypały go na taśmę.
Automaty.
Odetchnął z ulgą i zaskoczył z taśmy. Maszyny, już zabrawszy się do swojej pracy i przeglądający odpadki wedle sobie znanego klucza, nie zwróciły na to uwagi.
Dźwięk z szybu przerodził się w łoskot – robot był coraz bliżej. Jego rozmiary (i inteligencja, która podpowiadała mu jaki mógłby być finał) nie pozwalały mu, by ześlizgnąć się tak, jak to zrobił Ben, jednak sekunda po sekundzie przybliżał się do uciekiniera.
Memmortigon biegł już w stronę drabinki prowadzącej do kanałów, tam miał zamiar się ukryć, kiedy zza granicy cienia usłyszał ciche wołanie.
- Hej, psst, ty! – Wzywał to ochrypły głos, który musiał należeć do menela. – Nie tam! Chodź tutaj.
Wtedy ich dostrzegł.
Ludzie.
Maruderzy. Bezdomni.
Grupa kilkudziesięciu osób kryła się w cieniu. Zawahał się przez chwilę, ale postanowił pobiec w ich kierunku. Bez pomocy wszczepki niemal nic nie widział w tak nikłym świetle i parę razy się potknął, nim do nich dotarł. Otoczyli go kręgiem, ktoś złapał to za rękę i pociągnął dalej w ciemność.
- Chodź! – Nakazał. – Szybko! – Uszli kilka kroków, kiedy usłyszał, jak nieznany mu zbawca otwiera niewidoczne dla jego oczu przejście i ciągnie go do środka. – Tutaj.
Wszedł, a raczej wpadł w kolejny, ulokowany jeszcze niżej korytarz, pełen błota. Drzwi zamknęły się nad nimi.
- Cicho! – Syknął wybawiciel. – Już tam jest.
- Był tu człowiek z góry. – Dobiegł go zniekształcony, sztucznie generowany głos. Słyszał ciężkie kroki gigantycznych pajęczych nóg z metalu i szuranie dziesiątek stóp przestraszonych ludzi cofających się przed potworem. – Gdzie on jest? Gdzie się udał?! - Ryczał wściekłe demon... a potem oddalił się i zniknął.
Ben Memmortigon był uratowany.
Bezpieczny.
Taką miał nadzieję.
***
Tam, gdzie to zaprowadzili, było obskurnie, ale zaskakująco czysto jak na to, co sobie wyobrażał. I ciepło. Siadł na rogu rozpadającej się wersalki i szczur przebiegł mu pod nogami. Wzdrygnął się, co z jakiegoś powodu wywołało i nich śmiech.
Byli zbieraczami. Tak siebie określali. Koczowali w pobliżu zsypu Wieżowca, wyprawiali się też do miasta, choć najczęściej po zmroku, jeśli chcieli tam spróbować szczęścia, albo wczesnym rankiem, kiedy korpy – tak ich określali – pędzili do swoich biureczek. Wtedy byli hojniejsi, niż gdy wracali. Zbieracze wykorzystywali to, co inni wyrzucali, albo to, co im dano. Jeśli widziałeś jakiegoś żebraka, szczególnie tu, pod ziemią, na przykład w tunelach metra, to pewnie był to zbieracz. Znali tutejsze przejścia i zaułki jak własną kieszeń. Niektóre sami wykonali, jak to, do którego jeden z nich zaprowadził Bena. Większość czasu spędzali pod ziemią i już do tego przywykli.
- Czemu mi pomogliście? – Zapytał, próbując dostrzec coś na ich ledwo widocznych twarzach. Tylko jedna, mała latarka na baterie służyła za oświetlenie tej... meliny. Ben, zdany tylko na możliwości biologicznie wytworzonego w toku ewolucji aparatu wzroku nie widział wiele w tym świetle. Oni N pewno dobrze go widzieli. Nie byli panikarzami, mieli wszczepki i musieli ich używać, by żyć w takich warunkach. Sądząc po niektórych – tych, którzy nieprzytomni, pogrążeni w swoich wizjach, siedzieli pod ścianami na sfatygowanych meblach – nawet nadużywać.
Z tłumu zebranych wyszedł żebrak. Ten żebrak. Ten, któremu Ben oddał swoje drobniaki i w którego obliczu przez chwilę dojrzał własną twarz.
- Mówiłem, że byłem kiedyś taki jak ty. – Powiedział i uśmiechnął się szpetnie. – Jesteśmy podobni, mówiłem ci...
Zawsze słysząc to zaprzeczał, ale teraz, będąc poszukiwanym przestępcą, tutaj, siedząc w obskurnej norze pod poziomem gruntu, nie mógł się na to zdobyć. Może tamten – nie znał nawet jego imienia – miał rację?
- Dałeś mi kilka monet, ja pokazałem ci, gdzie się schować. Kto komu przydał się bardziej?
- Dziękuję. – Odpowiedział Ben i skinął głową. – Bardzo wam dziękuję, ale muszę iść... - Wstał. Zakręciło mu się w głowie i opadł z powrotem na zdezelowaną wersalkę. Dopiero zdał sobie sprawę, jak bardzo jest zmęczony. Wyrażenia dzisiejszego dnia nieźle dały mu w kość, a jeszcze nawet nie zbliżało się południe. – To przez wszczepke. – Próbował się usprawiedliwić. – Coś się z nią stało... Ktoś musi mnie obejrzeć i...
- Hej, popatrzcie na to! – Młody chłopak o trupie Błażej twarzy, na oko szesnastoletni, zbyt młody i zbyt blady żeby trafić tu ze świata na powierzchni, wbiegł z korytarza do środka służącej za pokój jamy. Więc mieli tu nawet dzieci, które wychowywali w takich warunkach, gorzko skonstatował w myślach Memmortigon, ale nic nie powiedział. Potem zauważył, że nastolatek trzyma w dłoni smartfon i coś pokazuje pozostałym. Skąd go wziął?
Za chwilę Ben miał przestać zastanawiać się nad takimi drobnostkami.
- Dzisiejszego dnia w godzinach porannych – Przemawiała kobieta w profesjonalny sposób właściwy dla prowadzących wiadomości. – miał miejsce atak terrorystyczny na systemy informatyczne siedziby korporacji Light&Bringing. Przestępcy najpierw wywołali przerwę w dostawie energii, by później, użyć impulsu elektromagnetycznego i sparaliżować systemy obronne Wieżowca, a w czasie restartu zinfiltrować procedury obronne. Za zamach najprawdopodobniej odpowiada grupa, która określa się mianem „Gorliwych”, odpowiedzialnych między innymi za awarię systemu przekazów walutowych kilku banków, o czym informowaliśmy miesiąc temu. Jednym z terrorystów – Kontynuowała prezenterka. - Jest poszukiwany Ben Memmortigon. Oto jego aktualna fotografia. To najprawdopodobniej on wniósł do budynku generator fali elektromagnetycznych i spowodował awarię. Jeżeli ktoś to widział lub posiada informacje na temat miejsca jego przebywania, prosimy o kontakt pod numer...
Ben poczuł, jak w głowie zaczyna mu wirować i za nic w świecie nie może uspokoić oszalałego błędnika, a pole widzenia stopniowo uszczuplało się, zajmowane przez hordy czarnych mrówek. Głosy, które do niego docierały, zniekształciły się i zlały w jeden szum, aż w końcu spadł w całkowitą ciszę i ciemność. W jednym momencie zrobił się równie blady, co chłopiec, który nigdy nie oglądał światła dnia.