JustPaste.it

Rozdział III

 

 

 

Szósta trzydzieści.

Ben Memmortigon wszedł właśnie do tunelu metra, które niczym pajęcza sieć oplatało całe miasto, wszystkie zmierzając do jednego punktu – Wieżowca, który niczym pająk siedzący bez ruchu w centrum swojej pajęczyny, czekający na nieostrożną muchę, dzięki superszybkim podziemnym połączeniom komunikacyjnym ściągał do siebie swoje ofiary.

Lepiej strzeż się tej sieci, przyjacielu, bo gdy się w nią wplączesz pająk rozpuści twoje flaki i wciągnie rurką, tak, że zostanie z Ciebie tylko skorupa. Niech Cię nie zmylą reklamy na billbordach, piękne kobiety w skąpych strojach, szczerzące się do twojej kasy, głosy które krzyczą wprost do twojej głowy: Wszystko twoje za pół ceny! Zapłacisz, bracie, zapłacisz dwukrotnie, zapłacisz w trójnasób, jeśli wpadniesz w pajęczynę...

Tam, przy ścianie, nieopodal kosza na śmieci, siedział żebrak w łachmanach, który zdawał się być pogrążony we własnym świecie  Najpewniej zamknął się w nibyrzeczywistosci wewnątrz umysłu, a ciało zostawił na autopilocie, tylko  niezbędny do funkcjonowania i zbierania datków skrawek świadomości pozostawiając w świecie zewnętrznym. Ci, którzy nie potrafili poradzić sobie z prawdziwym życiem, często postępowali w taki sposób. Slumsy pełne były zasiadłych w pozycji do medytacji ascetów, którzy wewnątrz własnej głowy tworzyli swoją fałszywe światy, dzięki dobrodziejstwu technologii wszczepek domózgowych Light&Bringing sztucznie generując szaleństwo. Wszyscy, niczym wariaci z dawnych psychiatryków, mogli być Napoleonami, nawet gdy za konia robił im kij od szczotki, a jedyna bitwę jaką toczyli był bój z czasem, kiedy pędzili do kubka, bo w mózgu zapaliła się czerwona kontrolka odpowiedzialna za zwieracze. Bo jedno życie to za mało, kiedy możesz mieć tysiąc (producent nie zaleca nadużywania modułu symulacyjnego dłużej, niż godzinę dziennie i pięć godzin tygodniowo – w razie przedawkowania, poczucia rozdwojenia, negowanie prawdziwej rzeczywistości itp. zaleca skontaktować się z terapeutą i odstawić symulacje na czas minimum miesiąca; producent nie ponosi odpowiedzialności za wynikające z niewłaściwego użytkowania szkody zdrowotne i społeczne, także śmierć lub  kalectwo)!

Ben Memmortigon od razu to zauważył. Niby pogrążony we śnie, aktywizował się jedynie, kiedy ktoś znalazł się trzy kroki od plastikowego kubka gdzie zbierał drobniaki.

- Kiedyś byłem taki jak ty. – Wymamrotał bezdomny, kiedy zbliżył się do niego.

- Tak, na pewno. – Odpowiedział Ben, ale sięgnął do kieszeni i wyciągnął stamtąd parę monet (trzymał je na wypadek, gdyby znów padła sieć w całym piętrze i tylko przy ich pomocy mógłby opłacić w automacie kupno energetyka - kto normalny dziś nosi przy sobie pieniądze?), a potem kilka za nich wrzucił do kubka.

- Bardziej, niż myślisz. – Odpowiedział żebrak i uniósł w górę swoją, zazwyczaj spuszczona nisko, głowę, tak, że mogli spojrzeć sobie w oczy.

Ben pobladł i cofnął się o krok, wpadając przy tym na gburowatego gościa w płaszczu (Uważaj, dziwaku!), kiedy rozpoznał w bezdomnym swoje odbicie, ale za drugim spojrzeniem twarz była już całkiem obca.

Weź się w garść Ben, do cholery.

- Nie ma za co. – Rzucił na pożegnanie i zniknął w tłumie  byle dalej od niego.

***

Zazwyczaj w podróży do pracy Ben starał się nie myśleć o niczym. Wyrzucał z głowy wszelkie myśli i sprawiał sobie gorzką, chłodną i nikłą rozkosz pustki, która dawała mu wytchnienie, albo chociaż pozwalała na chwilę i wszystkim zapomnieć.

Teraz było inaczej.

Tym razem od samego ranka dręczony był myślą uparcie powracającą z jego podświadomości: Co się stało tamtej nocy? Co z tego, co widział i przeżył, albo wydawało mu się, że przeżył, było halucynacją, a co prawdą? Jak bardzo mózg pod wpływem tabletki Morbusa przetworzył otrzymywane z receptorów sygnały? Czym w ogóle jest prawda w takim wypadku? Przywykł do tego, by prawdą określać to co widzą jego oczy, jeśli oczy kogoś innego widziały to samo. Gdy widział coś tylko on, była to jego osobista prawda, różna od innych osobistych prawd ale tak samo realna... ale teraz nie chodziło o nakładki rzeczywistości umilające niektórym ponure dni, ani o holo-upiekszacze którymi kobiety maskowały niedostatki swojej urody, ani o spersonalizowane reklamy czy elementy holo-świata jak nieodłączny psychoterapeuta Meg. Tym razem chodziło o czyjeś życie i śmierć.

Na samą myśl o tym mrowiło go w plecach.

Kiedy pociąg stanął i otworzył drzwi, wsiadł do wagonu razem z tłumem, który niczym ciecz wlał się do środka i przyjął kształt naczynia, w którym się znalazł. Ledwie drzwi dały radę się zamknąć przed nosami ostatnich pasażerów, gdy ci wcisnęli się do środka, tak wielu ich było.

Znalazł wolną poręcz i chwycił się jak, by mieć pomoc w utrzymaniu równowagi, kiedy zza pleców dobiegło go wołanie.

- Ben! Ben Memmortigon!

Na nieszczęście dobrze znał ten głos.

To był Tom Beatum. Jak to możliwe, że kolejny raz to wypatrzył i dotarł do niego w tym ścisku?

- Cześć kolego. – Przywitał go Tom swoim nieznośnie radosnym głosem. Z ruchu jego gałek ocznych, skaczących co chwila na boki, można było wywnioskować, że znajdował się teraz równocześnie w wyjątkowo zajmującej quasi-rzeczywistości. – Jak się miewasz?

- W porządku. – Odpowiedział Ben bez entuzjazmu. Nawet nie miał ochoty uruchamiać któregoś z protokołów zachowań prospolecznych,  nie kontrolował modulacji głosu ani mimiki twarzy. Dziś miał to gdzieś.

Tom jednak nie wyglądał na takiego, który wyczułby, że jego rozmówca nie ma ochoty na pogawędki.

- Ale coś kiepsko wyglądasz. Słyszałem, o twoim... urlopie. – Ostatnie słowo niemal wyszeptał. – My w dziale efektywności wiemy, jak to wpływa na statystyki. Wypocząłeś chociaż? Chyba nie. – Uprzedził odpowiedź.

- Posłuchaj... – Zaczął Ben mocnym tonem, już podirytowany.

- Nie skorzystałeś z karty, co? – Przerwał mu, jakby w ogóle nie interesowało to co Ben ma do powiedzenia, a w Memmortigonie rosła ochota, by walnąć go w tę opaloną, śliczną niczym zaprojektowana dla awatara w jakiejś porno grze dla kobiet, którym mężowie nie dogadzają, buźkę. – To nic, trzymaj! – Wyciągnął za kieszeni inną kartę, w różowym kolorze. – Karta wstępu do nowego całonocnego klubu. Na razie tylko dla wybranych. Robią betatesty swoich homunkulusów, jeśli wiesz o czym mówię. – Mówiąc to, mrugnął porozumiewawczo i wcisnął Benowi plastikowy prostokąt do kieszeni płaszcza, w ogóle nie czekając na to, czy ten zdecyduje się przyjąć podarunek, czy nie.

- Posłuchaj, nie mam ochoty na żadne... – Coraz bardziej poirytowany Memmortigon zamykał z automatu kolejne alarmy bezpieczeństwa, przekraczając ustanowione w standardzie kontaktów interpersonalnych poziomy dopuszczalnej wrogości w tonie wypowiadanych słów.

- Jesteś przygotowany m dziś? Miałeś urlop, mogło to zbić cię trochę z pantałyku... – Beatum zmienił temat, znów nie pozwalając dokończyć mu zdania.

- Do czego przygotowany?! Nie wiem o niczym co...

- Tylko nie mów, że nie zostaliście i formacji. – Tom zrobił wielkie oczy, ale nie był w stanie ukryć lekkiego rozmawiania na twarzy, tak jakby wszystko co się działo wokół było dla niego umiarkowanie interesującą rozrywką. Jeszcze chwila, a Ben go to był to autentycznie znienawidzić. – W końcu pracujesz w komunikacji, jak to możliwe byście nie wiedzieli... ktoś u was musi  strasznie zalegać z robotą... Dziś do miasta przyjeżdża prezes i właściciel większościowego pakietu udziałów naszego korpo, żeby przyjrzeć się działaniu firmy.

Ben Memmortigon pobladł, kiedy to usłyszał.

To zdecydowanie nie był najlepszy czas dla niego, do tego nie potrafił dziś myśleć o pracy, dopiero co odbył karny urlop, na głowie miał psychoterapeutę analizującego każda jego słowo...

Czemu los go aż tak nienawidził, że sprawił, że pan Benshahar pojawił się w mieście akurat teraz?!

Czuł, że grunt usuwa mu się spod nóg, a cały świat sprzysiągł się przeciwko niemu – sprzysiągł się już dawno, gdy stracili prawdziwą małą Su i (był pewien, że to był powód) zwiększone prawdopodobieństwo załamania nerwowego w jego statystykach personalnych, które wzrosło z tego powodu, przekreśliło jego szanse na awans i karierę – a teraz doprowadzał swój plan do końcowego etapu, wieńczącego dzieło schlamienia jego żywota.

Niczym Hiob z hebrajskiej mitologii – jego umysł wygrzebał na użytek tej sytuacji dawno zapomniany archetyp cierpiętnika.

Uwaga, następna stacja Centrum. Pociąg wjedzie na peron za cztery, trzy… zabrzmiał komunikat zwiastujący koniec ich podróży, przerywając  całkiem jednostronna rozmowę, ale tym razem głos dyspozytorki nie przyniósł mu żadnej ulgi.

Krok za krokiem wpadał w coraz głębsze szambo...

 ***

Gdy dotarł już na swoje piętro i szedł bez entuzjazmu w kierunku swojego boxu, czuł na sobie ukradkiem spojrzenia ludzi, a którymi przyszło mu wspólnie pracować. Patrzyli na niego jak na trędowatego, jednak spojrzenia nie trwały długo, szybko wracali do swoich zajęć oddając się im z bardziej niż zawsze manifestowanym zaangażowaniem – wiedzieli, że są obserwowani i że dziś paść na nich może spojrzenie człowieka, który ma w mocy otworzenie przed nimi drogi do korporacyjnego raju najwyższych i najbardziej intratnych stanowisk, lub strącenia ich w otchłań zwolnienia. Niektórym, tym mniej ambitnym, czyli trochę mniej nienormalnym, obecność Bena dodawała otuchy: a dwiema wizytami terapeutycznymi w tygodniu i dniem zaległości był pierwszym kandydatem na kozła ofiarnego, którego gotowi byli złożyć na ołtarzu w ofierze panu i władcy Benshaharowi.

Memmortigon złapał się jednak na tym, że kompletnie się tym nie przejmował. Był jak mysz złapania przez kota, która zamiast do ostatniej chwili walczyć o życie, poddaje się i sztywnieje sparaliżowana, licząc na to że zdarzy się cud i  drapieżnik zadowoli się pochwyceniem zdobyczy i po paru kuksańcach pozostawi ją wolną i przy życiu. Kolejny raz za to pomyślał o Marku – zastanawiał się, co też on robi, kiedy stracił zatrudnienie. Nie miał zony ani dziecka, więc comiesięczne odszkodowanie pozwoli mu utrzymać się na granicy żałosnej, ale nie opłakanej, egzystencji, tak jak innych maruderów...

On sam był w gorszej sytuacji z racji swoich zobowiązań.

Zdążył tylko przysiąść przed biurkiem i odpalić prywatny, personalizowany holoekran,  zsynchronizowany z soczewkami które (jak wszyscy) nosił, kiedy z publicznego głośnika rozległ się komunikat, jak zwykle czytany przez dyspozytorkę o przyjemnym dla ucha glosie:

- Ben Memmortigon proszony do gabinetu psychologa produktywności Działu Komunikacji.

Jakby strzelił w niego piorun.

Znów. Został wezwany do eksperta od czubków. Trzeci raz w tym tygodniu i to akurat kiedy szef wszystkich szefów jest tutaj. Czujesz oddech na plecach? To Ci, którzy stoją w kolejce na twoje miejsce, już lepiej pakuj walizki, brachu, Wielki Brat wszystko widzi i niczego nie wybacza.

Wstał i ruszył w nakazanym kierunku. Tak, tak, posłusznie aż do samego końca, jak dobrze wytresowany pies. Wyrzucą cię jak kundla i jeszcze na pożegnanie zamerdasz ogonem. Wyobrażałeś sobie kiedyś niewolnika, który dziękuje za baty? Tutaj to zobaczysz. Świat, w którym ludzie ścigają się, by otrzymać przywilej zakucia w kajdany.

Wygnał świdrujące jego świadomość myśli za pomocą krótkiego elektrycznego impulsu wygenerowanego we wszczepce,  który idealnie oszałamiał synapsy i niósł ze sobą ożywczą pustkę, choć na kilka chwil. Akurat tyle, by dojść do wyznaczonych drzwi i zapukać.

- Proszę wejść. – Z wewnątrz gabinetu odezwał się głos, którego nie rozpoznawał. Czyżby Ignaz tak obrósł w piórka, że zatrudnił sobie asystentkę? – Zapraszam. – Kobieta powtórzyła komunikat, kiedy Ben zatrzymał się z ręką na klamce.

Wszedł do środka.

Gabinet wyglądał podobnie jakim go zapamiętał z poprzedniej wizyty, ale wszystko jednocześnie się zmieniło. Przede wszystkim dlatego, że po drugiej stronie biurka z pleksiglasu nie siedział pominięty już dosyć w latach mężczyzna, a całkiem młoda i dość atrakcyjna kobieta wiekiem zbliżona do Bena.

- Dzień dobry, jestem Lisa Fovos. – Wstała i podała mu dłoń. Uścisnął ją po chwili wahania. – Proszę, niech pan usiądzie.

Usiadł.

- Czy domyśla się pan, dlaczego pana wezwałam? – Zapytała. Łokcie oparła o blat biurka a dłonie złączyła przeplatając palce. Między ramionami, niemal dotykając blatu, zamknięty w ciasnej, ledwie zapiętej na guziki koszuli, przyciągał wzrok jej duży, wręcz groteskowy biust. W jednym miejscu tkanina rozchodziła się na tyle, by można było zobaczyć skrawek stykających się piersi.

Ben starał się tam nie patrzeć. Był pewien, że jej wygląd, jej strój, to element jednej z wielu psychologicznych pułapek, na których opierała swoje późniejsze statystyki. Może sprawdzała ile czasu będzie gapił się w jej cycki i na tej podstawie prowadziła klasyfikację? Może była tylko przynętą, wabikiem zarzuconym przez doktora Morbus który z ukrycia obserwował rozwój tej sytuacji? Na wszelki wypadek Ben zredukował popęd seksualny do minimum.

Druga pułapka, pytanie, które mu zadała, nie była tak prosta do ominięcia.

- Zastępuje pani doktora Morbusa? – Postanowił wyjaśnić tę sprawę najpierw.

Kobieta spojrzała na niego spod okularów (to tylko kłamstwo, jak wszystko inne – rekwizyt mający wywołać określone skojarzenie, przecież nikt nie stosuje już okularów do korekty wzroku).

- Doktor Ignaz Morbus zakończył pracę w korporacji Light&Bringing. – Odpowiedziała poważnym tonem. – Ja zajęłam jego miejsce jako psychologa produktywności pana działu i tym samym przejęłam pana przypadek. Był Pan ostatnim pacjentem, z którym miał kontakt...

- Czemu odszedł? – Z jakiegoś powodu zaintrygowała go ta kwestia. Poczuł, czy też: podświadomość z ominięciem protokołów kontrolnych wszczepki dawała mu sygnał, że znajomość odpowiedzi na to pytanie jest bardzo ważna, wręcz  kluczowa.

- Nie odszedł, został zwolniony. – Sprostowała kobieta. – Wszelkie inne informacje są poufnymi danymi firmy i nie mogę ich panu zdradzić. Chciałabym za to wiedzieć, jak przebiegała wasza ostatnia rozmowa.

Ignaz Morbus wyleciał.

Choć nie darzył go sympatią, gdy to usłyszał, poczuł się źle... a później przyszedł strach. Ignaz Morbus rzeczywiście zachowywał się dziwnie. Dał mu podejrzaną holodyskietke, kazał mu zażyć tabletki, po których Ben miał halucynacje dające się powiązać z morderstwem.

Powinien opowiedzieć o tym wszystkim?

- Tak, jak zwykle... tak sądzę. – Odpowiedział zachowawczo. – Nie mam porównania, nie korzystałem z usług innego specjalisty.

- Czy doktor Morbus nie wydawał się nerwowy? Może zauważył pan zmienność nastrojów, strachliwość, drżenie rąk... zachowania paranoidalne...

Ona próbuje się dowiedzieć, czy Ignaz nie miał problemów psychicznych! Albo to test. Możliwe, że od początku to test, że doktorek specjalnie pokazał mu tę maszynę i nadal go sprawdzają... tylko jeżeli o tym powie, to zarzucą mu, że od razu nie doniósł o dziwnym zachowaniu do działu kontroli podejrzeń. Wpadł jak śliwka w kompot.

- Przez pewien czas zachowywał się nietypowo – Przyznał. – ale sądziłem, że chce mnie w jakiś sposób sprawdzić. Że to, wie pani,  jakaś terapia eksperymentalna – Z przerażeniem zauważył, że formułowanie słów przychodzi mi z trudem, ośrodek mowy zacina się i gdyby nie filtr zaprogramowany we wszczepce, jąkałby się przy każdym wyrazie. – Nie jestem ekspertem, ale...

- Rozumiem. – Przerwała mu o znów zmierzyła wzrokiem, a on zdał sobie sprawę, że ma do czynienia nie z kobietą, a z modliszką. Takie gości jak ty zjadają na śniadanie. Do tego sposób w jaki formułowała pytania, jak przy tym nasłuchiwała, jak na niego patrzyła... Morbus nie przypominał psychoterapeuty, raczej pracownika banku, jednak ona była raczej detektywem, albo ekspertem od przesłuchań.

Może tak było w istocie!

- Czy z jego strony padały w kierunku pana jakieś propozycje, które mogły budzić podejrzenia? Może nakłaniał pana do jakiś podejrzanych przedsięwzięć? Wręczył coś?

Umysł Bena działał na najwyższych obrotach, z rozmysłem przekraczał standardowe dopuszczalne obciążenie, później będzie musiał to okupić gigantycznym kacem, jeśli pociągnie tak dłużej, ale musiał rozgryźć sytuację, w której się znalazł.

Ta kobieta, Lisa czy jak tam jak było, bardziej interesowała się Morbusem niż samym Benem. Jeżeli doktor rzeczywiście został zwolniony, to mogło mieć to związek z maszynerią, którą ukrywał w szafie, z przetrzymywaną w pracy whisky, z domniemanymi problemami psychicznymi... albo z tabletkami, które mu dał i holodyskietka reklamującą – jak sam powiedział – nie przyjętą oficjalnie metodę. Może Morbus poszedł na układ z jakąś podejrzaną firmą, albo nawet złamał umowę z Light&Bringing i działał na rzecz konkurencji!

To mogło być to.

...albo to wszystko sztuczka.

...A jeżeli to nie sztuczka, to czy ma mówić o tym, że zażył otrzymany środek? Albo, że odczytał dyskietkę?  Z jednej strony nie sądził, by to w jakiś sposób miało mu zaszkodzić, jednak...

- Czy mogę skorzystać z toalety? – Zapytał.

Kobieta przyglądała mu się uważnie, na szczęście nie dopuścił się kłamstwa – pęcherz na prawdę dał o sobie znać.

- Wczoraj spożyłem dużą ilość płynów – Tłumaczył. – I nie rozplanowałem odpowiednio czasu na...

- Nie sądziłam, że postępuje pan tak lekkomyślnie. Może niewiele znaczy dla pana ta praca. – Skwitowała chłodno jego prośbę.

- Przyszedłem dziesięć minut przed czasem – I wszyscy pozostali już byli na swoich stanowiskach, pomyślał. Tak wygląda wyścig, brachu, kto ostatni ten do piachu. – Zostałem wezwany przed ustalonym początkiem mojej pracy. Dodatkowy czas miałem wykorzystać na toaletę. – Skłamał.

- Proszę iść. – Machnęła ręką, poirytowana. -  Tylko niech pan szybko wraca. Jeśli się panu wydaje, że...

- Dziękuję. – Nie czekając, aż skończy zdanie, wstał i wyszedł.

Takim zachowaniem z pewnością zbliża się do zwolnienia, już był jego niemal pewien, jednak niczym zwierzę które uwolniło się z potrzasku, kiedy zamknął za sobą drzwi wręcz zachłysnął się wolnością. Nieważne, że rana po odgryzionej łapie zapędzi go do grobu. W tej chwili liczyło się tylko to, że mógł zwolnić zmęczony mózg i odetchnąć.

***

Toaleta znajdowała się w korytarzu na lewo od gabinetu Ignaza... to znaczy gabinetu psychoterapeuty, do kogokolwiek teraz należał. Dalej była winda - nie ta, której używał na co dzień, ta, której używali techniczni, sprzątacze i kurierzy. Jeszcze dalej znajdowały się schody, zupełnie jakby ktoś na trzydziestym piętrze miał kiedykolwiek miał z nich skorzystać, a za nimi, na prawo, przejście do pomieszczeń innego działu. Chyba kontroli nadużyć.

Kiedy zrobił co musiał, umył dokładnie ręce, poświęcając temu jak najwięcej czasu (ale nie przesadnie dużo – kamery były też tutaj a ociąganie się w czynnościach zachowywania czystości było kolejnym argumentem za nieproduktywnością pracownika), potem obmył twarz i, udając, że poprawia fryzurę, usiłował wypracować jakiś plan działania.

Bez skutku.

Wszystko wskazywało na tym, że już stoi na nim krzyżyk, tylko nie znalazł się jeszcze nikt, kto miałby mu o tym powiedzieć.

- Dziwne, że ten dupek Favlos nie pofatygował się osobiście. – Burknął pod nosem, a dopiero później uświadomił sobie, że przecież odpowiednio czuły mikrofon, albo sprzężony z kamerą automat do odczytywania ruchu warg mógł to wychwycić.

Skręcił w korytarz prowadzący z powrotem do gabinetu Ignaza (nadal tak to określał w myślach),  minął piękne akwaria, które miały symulować strefę komfortu i... zamarł.

Z wnętrza gabinetu, przez uchylone drzwi, dobiegł go głos, który nie budził dobrych przeczuć.

- ...jesteśmy przedstawicielami firmy detektywistyczno-porządkowej, wydział zbrodni kryminalnych. Powiedziano nam,  że Ben Memmortigon zjawił się dziś w pracy i został wezwany do pani. – Mówił jakiś mężczyzna, szorstkim tonem nie wzbudzającym zaufania.

- ...wyszedł pod pretekstem skorzystania z toalety. – Odezwała się Lisa. – Ukrywa zdenerwowanie. Ewidentnie coś wie.

- Czemu panią wynajęli? – Odezwał się kolejny mężczyzna.

- Mam zbadać powiązania między nim a Ignazem Morbusem. To sprawa wewnątrzkorporacyjna. Prosiłabym, aby panowie się wycofali i pozwolili mi najpierw...

Więcej Ben nie usłyszał.

Najpierw powoli, krok po kroku, nie odwracając się od drzwi, cofnął się kilka metrów, po czym obrócił się na pięcie i przyspieszył, by zniknąć za rogiem. Coraz szybciej i szybciej. A potem zaczął biec. Gdy skręcił w korytarz, zderzył się z wysokim mężczyzną w eleganckim, drogim garniturze. Za nim, niczym psy za przywódcą stada, kroczyło kilku ważnych ludzi, niektórych tak wysoko postawionych, że Ben widział ich tylko raz w życiu.

Potrącony mężczyzna niemal się nie poruszył, jakby w ogóle nie poczuł uderzenia, za to Ben prawie upadł, ale zaraz odzyskał równowagę i ich spojrzenia spotkały się.

- Ben Memmortigon! Co pan wyprawia?! – To krzyczał Favlos, Ben dopiero to zauważył, szedł po prawicy nieznajomego mężczyzny. To by znaczyło, że ten facet jest...

Usłyszał kroki w korytarzu, tam, gdzie był gabinet należący wcześniej do doktora Morbusa. Obejrzał się nerwowo w tamtym kierunku i nic nie powiedziawszy pobiegł przed siebie.

- Bardzo przepraszam... – Usłyszał jeszcze głos Favlosa. – Ten pracownik miał dziś zostać zwolniony, ale...

Kierował się mu schodom w desperacji i pozbawionym sensu planów, by spróbować tą drogą wydostać się z budynku. Trzydzieści pięter. Nie ucieknie ani górą, ani dołem.

Gdy mijał windę, ta otworzyła się. W środku dostrzegł kuriera, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności zmierzał na to piętro. Ben nie posiadał przepustki zdolnej otworzyć drzwi tej windy, ale i tak sytuacji miał szansę. Wpadł do środka, nie pozwalając chłopakowi (najpewniej to jego pierwsza praca, wyglądał na ledwie dziewiętnaście lat) wyjść, a ten musiał dostrzec coś niepokojącego w jego spojrzeniu, bo zaniemówił i wytrzeszczył oczy.

- Co Pan robi?! Ja muszę... – Odezwał się dopiero, kiedy Memmortigon wdusił przycisk zamknięcia kabiny i wybrał parter na cyferblacie.

- Proszę zatrzymać windę! – Usłyszał jeszcze zza metalowych drzwi, kiedy zjeżdżali już w dół. Poznał ten głos. To był jeden z tamtych mężczyzn.

Chłopak patrzył na niego wzrokiem zwierzyny zapędzonej przez stado wilków na skraj przepaści, a on zastanawiał się,  czy jest jakaś szansa, by z tego wybrnął. Nie powinien uciekać. Stracił pracę, to pewne. Jego los i los jego rodziny został przypieczętowany, straci kredyt, będą chcieli odebrać im Suzie, nie spłacił nawet połowy zobowiązana. Nawet jeśli poświęci comiesięczne odszkodowanie na pokrycie obciążenia, może się z tego nie wywinąć. Powinien wtedy wejść do środka i wyjaśnić wszystko. Powiedzieć całą prawdę. Postawić wszystko na jedną kartę.

Nawet teraz, powinien zatrzymać windę i wyjaśnić wszystko.

- Ben Memmortigon proszony o zatrzymanie kabiny na najbliższym piętrze. – Głośnik wewnątrz pomieszczenia dał o sobie znać.

Zdecydowanie powinien to posłuchać.

Czemu tego nie robił?

- Adam Unluck proszony o zatrzymanie kabiny na najbliższym piętrze. – Znów odezwał się głos dyspozytorki, który do tej pory wydawał się Benowi wyjątkowo miły dla ucha. Teraz jego wrażenie zupełnie się zmieniło i dźwięk każdej głoski wprawiał go o mdłości.

- Nawet nie próbuj, chłopcze. – Łypnął na kuriera spod Ola, kiedy tamten zrobił krok w jego stronę.

Wewnątrz własnej głowy Ben toczył prawdziwą walkę. Co sekundę atakowały go kolejne alarmowe komunikaty, jarzące się czerwienią napisy utrzymujące się w polu widzenia, już niemal uniemożliwiając mu sprawne postrzeganie rzeczywistości. Dopuszczalny poziom wrogości został przekroczony. Uwaga! Poziom stresu przekroczył granice stu trzydziestu procent! Błąd krytyczny – protokół odległych relacji został złamany, nie ma możliwości ponownego uruchomienia! Uwaga! System nie może odnaleźć odpowiedniego wzorca...

Przeciążenie układu dziewięćdziesiąt osiem procent!

- Lepiej ich posłuchaj. – Ostrzegł to chłopak. -  Nie dasz rady stąd uciec.

- Kurwa mać! – Zaklął Ben, a głowa niemal eksplodowała mu z bólu. Potem cały świat zniknął. Restart.

Ale tym razem nic nie powróciło do działania.

Odzyskał zmysły niemal natychmiast – o wiele zbyt szybko, by mogło to być działanie uruchomionej ponownie wszczepki. Poza tym wszystko, co widział i słyszał  (Proszę zatrzymać windę na następnym piętrze – powtarzał komunikat) stało się przerażająco dziwne i bezpośrednie... nieodfiltrowane.

Obawiał się że wie, co to oznacza.

- Musisz ich posłuchać. – Nalegał Adam i już wyciągnął dłoń w kierunku przycisku alarmowego zatrzymania windy, kiedy stało się coś, czego obydwaj nie podejrzewali. Nie podejrzewał tego zwłaszcza Ben, który przyzwyczajony był do świadomej i niemal pełnej kontroli nad swoim ciałem (to, czego sam nie pilnował na bieżąco, ustalały zaimplementowane przez niego samego protokoły i dodatkowe aplikacje).

Kiedy chłopak wykorzystał okazję i szybkim, desperackim ruchem sięgnął do przycisku, uświadomiwszy sobie chwilową dezorientację – było, nie było – porywacza, ciało Bena Memmortigona zareagowało samo. Mógłby wyznać pod przysięgą (o ile istniałyby jeszcze jakieś świętości, na które ludzie mogliby przysięgać) albo potwierdzić podczas badania wariografem, że on sam nie miał w tym żadnego udziału, że był tam, ale jakby to nie było, jakby ktoś zupełnie inny wykonał za niego ruch. To musiał być przejściowy konflikt bimanualny, chwilowy napad zespołu Strangelova, spowodowany stresem, szokiem, awarią wszczepki... Z pewnością na nagraniu wyglądało to tak, jakby to on sam zrobił, ale nie taka była prawda!

To tylko jego ręka. Jego ręka wyrwała się spod jego kontroli, dłoń zamknęła w pięść i uderzyła kuriera, który przecież nic mi nie zawinił, nawet to nie znał, prosto w podbródek. Głowa nastolatka odskoczyła do tyłu i w bok i uderzyła w twardą, metalową ścianę kabiny. Chwilę powłóczył wkoło błędnym wzrokiem a potem padł nieprzytomny tuz pod nogi Bena.

Co robić, co robić?

Już od początku powinien dać sobie z tym spokój, nie pakować się w to dalej, poddać i przyjąć co przyniósłby mu przeznaczenie, nie starać się brać odpowiedzialności ani sterów losu w swoje ręce, bo – jak każdy niewolnik – nie umie nim kierować! Nigdy się tego nie nauczył! Od lat młodości kierując się od celu do celu,  od punktu do punktu, nie znalazł miejsca na swobodę działania, więc czemuu licha, teraz chciał zrobić coś własnymi rękoma? Nie o to chodzi! Odpowiednia szkoła, edukacja, staże, praca, awans i tak aż do końca. Wypełnić zadanie. Dostać pochwałę. Bądź pokornym sługą a brzemię będzie słodkie a jarzmo lekkie... chyba że zawiedziesz, że nie będziesz najlepszy, że wypadniesz z czołówki, że powinie ci się noga, że zaryzykujesz karierę dla miłości a potem umrze twoje dziecko – wtedy cię wykopią, wyrzucą jak śmieć, wpędzą w szaleństwo... Nie ma wybaczenia dla marnotrawnych synów!

Uwolnij mnie od wolności, słodki Jezu!

- Złamanie protokołu absolutnej nietykalności! – Rozległ się mechaniczny głos, coś na zewnątrz zazgrzytało i winda zatrzymała się raptownie, aż pasażerów (nieprzytomnego Adama i Bena pogrążonego w panicznej,  przepełnionej szaleństwem gonitwie myśli) zamkniętych w jej wnętrzu przerwało do góry. Ben, gdy upadał, niemal rozbił sobie głowę, ale to pozwoliło wrócić mu do rzeczywistości.

Wtedy przestrzeń kabiny wypełniła się czerwonym światłem, a później coś ciężkiego spadło na dach windy, wyginając go do środka. Coś po niego przyszło, a Ben mógł tylko skulic się w kącie, jak zamknięta w  klatce mysz.