JustPaste.it

Sen Bena Memmortigona o Szeolu

 

Jaskinia była wielka i wprawiała strach. Siedzieli plecami do ognia, oszołomieni przez dym, który nie miał ujścia i błądził u szczytu groty, szukając szczeliny, która pozwoli uciec mu spod ziemi ku otwarte mu niebu. Przed sobą, na skalnej ścianie, widzieli cienie siedzących postaci. Ich cienie. W odbiciach nie było widać więzów, które krępowały ich ruchy, nie pozwalały wstać i obrócić się. Oni, jako cienie, wydawali się wolni. Dlatego nikt nie pamiętał, że są uwięzieni.

Poza ich cieniami,  były też inne. Większe, mroczniejsze i straszniejsze. Ludzkie ciała, ogromne przy cieniach więźniów, które wieńczyły zwierzęce głowy. Spacerowali, przemierzali jaskinię, obserwując związanych, trzymając ich los w swoich tytanicznych rękach. Czasem, bardzo rzadko, któryś z nich zatrzymywał się za jednym z ludzi, brał w dłonie jego sznur i kazał mu iść. Tacy nigdy już nie wracali, zostawały o nich jedynie puste miejsca w szeregu, którego końca ani początku nie było widać.

W końcu przyszedł po mnie.

Bóg-człowiek o obliczu kozła. Lewą dłoń złożył na moim ramieniu, prawa chwycił za nadgarstek i nakazał, bym wstał.

- Co było związane, niech zostanie rozwiązane. – Powiedział i mogłem się poruszać.

Po raz pierwszy stając na swych prawdziwych nogach, poczułem, jak uginają się pode mną, a kiedy spróbowałem obrócić głowę, moje trzewia ścisnął strach, przed tym, co mógłbym tam zobaczyć. Dziękowałem ręce na moim ramieniu i dłoni na nadgarstku, za to, że będzie mnie prowadzić, zamiast pozostawić samemu na pastwę wolnej woli. Spojrzałem ku więzom, które mnie krępowały i na pal, do którego byłem przywiązany i już wiedziałem.

On stanowił tylko oparcie dla moich pleców, a te sznury nigdy nie były związane tak mocno, by mogły mniej powstrzymać. To, co nakazywało mi siedzieć i patrzeć na cienie rzucane na płaszczyznę skalnej ściany nie znajdowało się na zewnątrz.

- Nie patrz w ogień. – Ostrzegł go głos z zza pleców, który wwiercał się we wnętrze mózgu aż do istoty białej, zadając ból. Po oraz pierwszy słyszałem dźwięk nie rozproszony, nie orbity od ścian jaskini, tylko wycelowany prosto do mego ucha. – On cię oślepi, bo nigdy nie widziałeś prawdziwego światła. Poprowadzę cię.

Poszedłem więc, kuląc głowę, jak uległy cielak.

Byłem prowadzony blisko ognia, tak, że czułem jego żar, byłem niemal pewien, że za chwilę włosy na jego zamienić zamienią się w popioły, ale w końcu ognisko znalazło się za naszymi plecami, coraz dalej, aż dotarliśmy na drugi skraj groty i pozwoliłem sobie na to, by spojrzeć.

Tunel.

Wielki, przestronny, ogromny niemal tak jak sama jaskinia, spadający lekko i znikający w ciemności. Po jednej stronie wysoka skalna ściana, po drugiej głęboka przepaść.

- Idź. – Nakazał mój przewodnik, a ja, przytknąwszy dłoń do ściany, by dodać sobie otuchy, podążyłem naznaczoną drogą.  Po pierwszym zakręcie wejście do jaskini zniknęło mi z oczu, jednak nie było tu ciemno, tak, jakby tunel wypełniony był mikroskopijnymi formami życia, które dawały nikłe światło. I które lgnęły do źródeł ciepła – wokół mnie było o wiele jaśniej, niż dalej, w głębi.

Uszedłem jeszcze kilka kroków, a pojawiły się pierwsze obrazy.

Wyryta w skale płaskorzeźba przedstawiała symbole ostatnich wojen. Spadające z wysoką bomby, mknące szybciej od dźwięku myśliwce, flagi usptrzone gwiazdami, albo pomalowane w trójkolorowe pasy, albo zapisane niezrozumiałym pismem, ułożonym w kształt szabli lub półksiężyca. Dalej: atomowa grzyby nuklearnych wybuchów, ginące dzieci, plączące matki, zdeformowane niemowlęta nie mające szans na przetrwanie, a nad wszystkim, wyłaniające się jakby z chmur, dłonie z drogimi zegarkami na nadgarstkach i mankietami z diamentowymi spinkami... Gdy minąłem posępnedzieło nieznanego artysty, dostrzegłem pogrzebany w stosie skał czołg, z wystającą złowróżbnie lufą, która wydawała się być jeszcze ciepła.

Szliśmy dalej.

Kolejny obraz, kolejna rzeźba.

Dwaj mężczyźni naprzeciw siebie, jeden z gwiazdą, drugi ze swastyką, obydwaj budujący swoje imperia bólu i śmierci na barkach wychudzonych, zamorzonych maluczkich, których trupy zaściełały powierzchnię ziemi. Zaś nimi, w tle, dwa samoloty lecące pośród chmur, jeden wypuszczał ładunek, za cel obierając dwie wieże katedry, w której trwała właśnie msza. Za chwilę budynek i ludzie w nim, wszyscy ludzie w promieniu kilometrów, mieli zmienić się w proch i pył...

Kolejny obraz.

Szaleniec strzela do księcia. Europa, porwana przez Zeusa w postaci byka, rozdziela swoje szaty i staje w płomieniach. Nad nią, zamknięty w kamieniu, prawdziwy wrak dwupłatowca.

Dalej.

Człowiek w fantazyjnych okryciu głowy, siedzący w siodle na wielkim rumaki, na szczycie wzgórza, za nim ogromna armia, las muszkietów i armat...

Szedłem dalej, coraz niżej, prowadzony przez przewodnika, który nie robił nic, poza ponaglaniem mnie. Idź, szybciej, schodź.

Dwa krzyże, jeden wbity w drugi, obydwa krwawiące. Pod nimi ogień i pełne wściekłości twarze...

Zamek o orientalnym stylu, oblegany przez sto tysięcy żołnierzy. Wewnątrz młody chłopiec, którego buntownicy mają za zbawcę. Dzień za dniem coraz większy głód wewnątrz murów...

Wojny.

Bitwy.

Bunty.

Zdrady.

Dziesiątki, serki walk pod znakiem krzyża i półksiężyca. Płaczące niewiasty, którym odbierane synów, płaczące żony, którym zabierano mężów...

Ruiny. Wiele ruin. I zaklęte w skalę miecze, włócznie, topory.

Wielkie Imperium od morza do morza, podbijające kolejne narody świata, biorąc swoje prawo i swoją władzę. I małe państewko, gdzieś na południu i wschodzie daleko od Wiecznego Miasta. Nożownik sicarii, zbliżający się do arcykapłana, zdrajcy własnego ludu, kupionego za zamorskie monety i zaszczyty. Zaraz żąda śmiertelny cios. Zaraz w Świątyni popłynie krew. Świątyni, która runie, nie pozostanie po niej kamień na kamieniu...

Bóg na krzyżu...

Wieża wzniesiona aż po nieboskłon...

Brat zabija brata...

Nie mogłem zamknąć oczu, by przestać patrzeć, aż wreszcie obrazy skończyły się, a tunel skręcił ponownie i ujrzałem kolejne, małe i wąskie przejście, ledwie dla jednego człowieka.

- Wejdź. – Nakazał bóg o twarzy kozła.

Przekroczyłem wejście do kolejnej jaskini i ujrzałem to. Grota większą, niż wszystko, co mogłem sobie wyobrazić. Tak Górna, że cały świat mógłby się w niej zawrzeć. U samego szczytu dojrzałem świetlisty punkt... słońce? We wnętrzu jaskini tysiące, setki, miliony ludzi, wszyscy chodzi, nadzy, poszarzali. Nie próbowali uciekać, kiedy w ich stronę pędził wielki wór wody, niczym tabun koni porywający swoje ofiary, wielka ściana wody, rozlewająca się po całej grocie, nigdy nie ustająca, nigdy nie spokojna, zawsze gnana szturmem i wiatrem. Ciała tonęły i wynurzały się, otwarte gardła sygnalizowały krzyk, ale nie było ich słychać, bo całą jaskinię wypełniał Głos. Donośny, wszechpotężny...

Człowiek-kozioł pociągnął mnie w tył,  nim woda mnie zabrała. Odwróciłem się i spojrzałem w jego twarz, pełen strachu, pewien, że to mój koniec.

Wtedy zdjął maskę i ujrzałem znaną twarz.

- Kiepsko wyglądasz, stary. Będziesz musiał dokonać wyboru. Nie ważne ile będzie alternatyw. – Mówił do mnie Tom Beatum, wyglądający po raz pierwszy tak, jakby patrzył na nie wprost, nie przez powłokę światów. – Weź to. – Powiedział i wsunął cos do mojej kieszeni. –  To ci pomoże. –Uśmiechnął się w właściwy dla siebie sposób. - Nie ufaj przyjaciołom. – Mówił jakby był w wielkim pośpiechu.– Przydałoby ci się solarium, albo chociaż masaż, mam też kartę gościa do nowej restauracji, jeden posiłek całkiem za darmo...

A potem wir porwał i mnie. Spadałem w zimną, przygniatającą ciemność...

 

Rozdział V

 

 

- Byłem kiedyś dobrze postawionym managerem. Pracowałem tam, gdzie wszyscy stąd, którzy chcą się liczyć, we Wieżowcu, dla tych pałossaczy z Ligth&Bringing Company. Zajmowałem się zarządzaniem innowacyjnością. To ja tworzywem normy miesięczne i roczne innowacji, do wprowadzenia, ode mnie zależała ocena kreatywności całego działu innowacji, wyznaczałem kierunku, strategie, całe. Ograniczała mnie jedynie polityka firmy, plan ogólny dla wszystkich działów i strategie szczegółowe dla grup działów. I decyzje kilku dyrektorów nade mną, wiceprezesów pierwszego, drugiego i trzeciego stopnia i, oczywiście, głównego prezesa. Byłem szychą. Ważna posada, duża pensja i mieszkanie na przedmieściach, marzenia o awansie... Ale ten nie nadchodził. Otrzymałem swoją ocenę produktywności, mimo regularnego spełniania norm, mój potencjał był uważany za niewystarczający! Zbyt skupiony na życiu prywatnym: taka adnotacje wystawił mi psycholog. – Mężczyzna w tym momencie splunął w najbardziej pogardliwy z możliwych sposobów. –Co wtedy zrobiłem? Rozwiodłem się! Pięć lat przed końcem kontraktu! Na szczęście nie mieliśmy dzieci, ale za złamanie umowy musiałem wypłacać swojej eks połowę wynagrodzenia za każdy miesiąc do końca trwania kontraktu! To nic, myślałem, awansuje i szybko zarobię na życie na poziomie. W końcu byłem wyjątkowy, stworzony do wielkich rzeczy, miałoby się nie udać? Mi? –Zaśmiał się gardłowo, w sposób, jaki kojarzył się Benowi ze złoczyńcami z przerysowanych w każdym aspekcie filmów akcji klasy B. –Awans nie nadchodził. Szybko mieszkanie na przedmieściach okazało się za drogie i musiałem przeprowadzić się do jakiejś nory w starym budownictwie. Ale byłem głupi. Teraz to bym zrobił wszystko za takie mieszkanko, ale tutaj też mam dobrze, co nie? –Dwaj pijacy w rogu jamy przytaknęli bez większego zainteresowania. Pewnie słyszeli tę opowieść już dziesiątki razy. – Ambicje zastąpiło rozgoryczenie i choć nadal wyrabiałem plan, to kolejna ocena nie była łaskawa. Spadek kreatywności, zbyt skupiony na problemach prywatnych, lekka trauma z powodu rozpadu małżeństwa. Tak napisał o mnie ten sukinsyn! – Kolejny raz takie samo splunięcie. Potem sięgnął po brudny plastikowy kubek i wlał w siłę nie jego zawartość, nawet się nie skrzywiwszy. –Zdegradowali mnie! Bez, kurwa, powodu! Potem poszło już szybko. Byłem wściekły i zrezygnowany, nie przykładałem się do pracy, bo przecież to było na nic, droga wzwyż zamknęła się przede mną nieodwołalnie. Kolejna negatywna ocena, następny szczebel niżej, aż w końcu mnie wylali. Kasa z odszkodowania szybko się skończyła, a nadal musiałem płacić tej suce jej dolę. – Wykrzywił opuchniętą twarz w obrzydliwym grymasie niezadowolenia. –I tak, proszę państwa – Wykonał teatralny gest z groteskową kurtuazją menela. - trafiłem do tego szanownego przybytku! – Nalał do kubka kolejną porcję mętnego, półprzezroczystego destylatu wykonanego z czego  popadnie i wypił ją jednym haustem.

Taki sam kubek stał przez Benek, o drugiej stronie Starego, poobijanego i poplamionego stolika, który już tak dawno miał za sobą czasu świetności, że wyglądał tak, jakby nigdy nie był nowy.

- Tyle o mnie. –Bezdomny odetchnął i klepnął dłońmi w uda. –Twoja historia, panie Benie Memmortigon, poszukiwany terrorysto, musi być o wiele ciekawsza, co? – Ostatnie słowo złączyło się w jedno z głośnym pijackim czknięciem.

Ben wzdrygnął się na dźwięk tych słów. Spojrzał na zawartość swojego kubka, której jeszcze nie śmiał tknąć, jednak z każdym wspomnieniem totalnego szaleństwa, w jakim się znalazł, coraz bardziej kusząca stawała się obietnica zapomnienia – nawet chwilowego – które niósł ze sobą alkohol.

Nie.

Nie mógł tu zostać.

Musi dostać się do domu, wyjaśnić wszystko Megan, przytulić swoje córki. Później znaleźć Ignaza Morbusa i spróbować wyjaśnić to wszystko. To jedyne rozwiązanie.

- Nie jestem terrorystą. – Powtórzył nie wiedział już który raz. – To jedna wielka pomyłka.

Kiedy tylko się ocknął, zbieracze pochowali się i skulili w kątach swojej jamy niczym zlęknione myszy zobaczywszy kocura. Byli przerażeni. Patrzyli na niego pełnymi wyczekiwania i strachu oczyma, mając nadzieję, że zniknie stąd jak najprędzej, choć nie ośmieliliby się odmówić mu gościny. Nazwa Gorliwych działała na nich niczym smagniecie batem.

Długo musiał się zapierać, że nie jest jednym z nich, a nawet do tej pory chyba nie do końca mu uwierzyli, choć powoli dotarła do nich myśl, że nic im nie grozi. Teraz był dziwnym typem; która mi coś pod czachą za mocno się pokręciło.

Może tak było w istocie?

W jego mózgu doszło do poważnej awarii. Do tej pory nie mógł uruchomić wszczepki a tępy ból głowy, który przerodził się w ustawiczne ćmienie gdzieś w okolicach płata czołowego, nie znikał nawet na moment. Jeżeli wszczepka się sfajczyła (to był najbardziej profesjonalny termin, na jaki było go stać) to jaką miał gwarancję, że uszkodzone układy neuronów nie dokonały fatalnych w skutkach rekombinacji i że, dajmy na to, nigdy nie był żonaty a tylko się tam mu wydaje, a prawdziwym powodem jego obecności w siedzibie Light&Bringing było zdetonowanie ładunku elektromagnetycznego?

Wspomnienia mogły mu się zupełnie wymieszać, nie stosując wcale chronologicznego porządku. Stąd maszyna do tworzenia magnetycznego pola w gabinecie Morbusa, choć z żadnych logicznych powodów nie powinno jej tam być. Albo potwory z nocnej wizji, czy nie przypominały one robota obronnego przed którym uciekał? Do tego pozbawiony sensu komunikat w wiadomościach – może to jakiś przekształcony zapis jego akcji w Wieżowcu? Albo sztuczna córka, Su...

Nie!

Miłość, jaką darzył swoje córki – obydwie – była zbyt silna, zakorzeniona zbyt głęboko, tak jakby była jedną z podstaw jego całej osobowości, by być tylko sztuczką umysłu. Za to, że w ogóle wziął taką możliwość pod uwagę, miał ochotę sobie przywalić.

- Te, panie Gorliwy? – Zagadnął go bezdomny, którego imienia, co sobie właśnie uświadomił, jeszcze nie poznał. – Jesteś tam jeszcze, czy wpadłeś w gówno tak jak ci pod ścianą? – Wskazał na bezwładne ciała dryfterów, jak w miejscowym slangu nazywano uzależnionych od wszczepkowych iluzji. – Ja tam wolę prostsze i bezpieczniejsze używki. – Powiedział do siebie i wychylił kolejny kubek bimbru. Etanol zaczął już przejmować kontrolę nad jego organizmem, oczy zaszły mi mgłą i coraz wyraźniej kiwał się z boku na bok.

- Uratowałeś mnie i jestem ci wdzięczny, ale... jak właściwie tobie na imię?

- Co, hep? –Zakończył pytanie donośnym czknięciem, na znak, że w jednej chwili przekroczył granicę między lekkim rauszem a kompletnym upojeniem.– Moje imię? Szesz znaś moje imię... Żeby ono cokolwiek znaczyło, heee... –Jasud. To po ojcu... Był postmuzułmaninem, z rodziny o welpe... wielpol... wielopokoleniowej tradysji, jeszcze z Emiratów Fransuskich... Taaak. Religia już dawno nic nie znaszszsz... – Glowa bezdomnego opadła na pierś, a dźwięk słów przeszedł w niewyraźny mamrot, aż w końcu zamilkł zupełnie, poza chwilami, gdy próbował przełknąć flegmę albo wciągnąć zwisającego z nosa smarka.

Taki jest koniec wycieczki, kolego, ostatnia stacja na przystanku dla  przegranych, zapamiętaj ten widok i bierz nogi za pas, tu nie czeka cię nic dobrego. Nadal brodzisz w śmieciach, tylko ci się zdawało, że się z nich wydostałeś, to była tylko sztuczka godna najlepszego magika, odwrócenie uwagi, żeby widz nie dostrzegł podwójnego dna kapelusza. O bracie, nadal nie kumasz? Tu korporacja wyrzuca swoje odpadki! Zbierają, destylują, przetwarzają – nic się nie marnuje! Proekologicznie! To jest prawdziwy recykling!

- Muszę iść. – Ben w końcu zdecydował, ale nikt go nie słuchał. W gromadzie pijanych, naćpanych i nieprzytomnych został sam. Kompletnie sam, po raz pierwszy odkąd pamiętał. Bez głosów hologramów, przypomnień o wymaganej aktualizacji, wirtualnych ekspertów, okresowych raportów kontrolnych stanu psychofizycznego i wszystkiego innego, co składało się na ustawiczny informacyjny szum.

Wstał.

Kiedy się wyprostował, walcząc z wypełniającym czaszkę bólem i zastałymi mięśniami, w których czuł jeszcze wspomnienie wczorajszego (przedwczorajszego? bez pomocy wewnętrznego wskaźnika nie potrafił określić, jak wiele czasu minęło) wysiłku, głód dał o sobie znać. Dałby wszystko chociażby za tabletkę proteinową – choć smakowały jak karton, pozwalały na krótki czas napełnić żołądek. Nie miał co tutaj liczyć na podobny luksus – do wyboru miał tylko comber lub bimber.  Zatoczył się jak pijany i omijając rozrzucone gdzie popadnie sterty szmat, butelek i innych śmieci, dostał się do drzwi.

Były zamknięte.

Zaklął pod nosem i natarł na nie barkiem, próbując je wyważyć. Stary i sfatygowany zamek, nie taki na kartę, ale na klucz – pierwszy raz widział coś takiego poza muzeum –szczeknął, ale nie puścił. Jeden ze śpiących pijaczków przebudził się na chwilę i rzucił w jego kierunku ledwie zrozumiałą wiązankę obelg, z której wynikało tyle, by siadł na dupie i nie robił hałasu.

- Klucz. Musi gdzieś tu być.

Rozejrzał się po pomieszczeniu, które wyglądało jak melina stylizowana na schronienie jaskiniowca. Grupa tak nieproduktywnych przegrańców jak zbieracze nie byłaby w stanie sama wybudować niczego, nawet jakby mieli do tego stosowne narzędzia – nie potrafili nawet zwalczyć własnego smrodu. Najprawdopodobniej te tunele wykorzystywali wcześniej budowniczy Wieżowca, albo były to pozostałości po starym, dawno zapomnianym mieście. Albo najzwyklejsze jaskinie. Przy większym wstrząsie ziemi musiała powstać szczelina, którą Ci wykorzystali by dostać się tutaj, a potem zaadaptowali tę przestrzeń na swój śmieciarski sposób. W tym wszystkim drzwi, które umieścili w tej norze, były na wyraz solidne. Zastanawiał się, jak to wygląda w innych pomieszczeniach, na przykład tam, gdzie przebywają dzieci, takie jak tamten trupioblady chłopak. W każdym wypadku tak pieczołowicie traktują temat zamków? Czy może zależało im, by akurat tutaj nikt się nie dostał?

- Albo nie wydostał. – Odpowiedział cicho własnym myślom. Coś do niego powróciło. Na krótko, jakby mgnienie oka. Mgliste wspomnienie ostatniego snu. Duszne, wszechogarniające, odrętwiające uczucie.

Był więźniem.

- Jesteś głupi. – Skarcił siebie w myślach. – Któryś z nich ma to w kieszeni, nie przeszukasz wszystkich. Oni Cię uratowali, co miałoby Ci grozić?

Zrezygnowany, usiadł z powrotem na swoim wcześniejszym miejscu. Sprężyny wersalki zaskrzypiały i zapadły się do połowy pod jego ciężarem. Na ten dźwięk siedzący naprzeciwko, na niewielkim zydlu, Jasud wzdrygnął się i bezwiednie złapał za ulokowaną na piersi kieszonkę znoszonego, staromodnego swetra, a po kilku chwilach wszystko wróciło do normy i znów kiwał się do przodu i do tyłu uspokojony szczególną, przerywaną smarknięciami, odchrząknięciami i pochrapywaniem, pijacką ciszą.

Ben ostrożnie i powoli wstał, po czym oparł się jedną dłonią o chybotliwy stolik, na którym nadal stał jeden wypełniony alkoholem kubek i niemal opróżniona butelka, przeniósł ciężar na tę rękę i wyciągnął się nad meblem,  skupiony niczym kot polujący na myszy, sięgając w stronę drzemiącego Jasuda.  Był już kilka centymetrów od celu, kiedy zamarł w bezruchu, starając się odkryć rytm sennego kiwania bezdomnego, by sięgnąć do kieszonki jego swetra w najlepszym momencie i zrobić to na tyle błyskawicznie, by śpiący się nie zbudził, co nie było takie łatwe w sytuacji, kiedy ból pulsujący wewnątrz czaszki był wciąż żywy.

Czemu po prostu nie obudzisz go i nie powiesz, by cię wypuścił? Uratowali cię, nie schwytali, paranoiku.

- Zamknij się. – Syknął ledwie słyszalnie, karcąc wewnętrzny głos.

Teraz!

To był najlepszy moment, by zabrać klucz. Przygotowana do chwytu dłoń Bena wystrzeliła niczym kobra w stronę piersi nieprzytomnego Jasuda i niemal bez żadnego oporu, nie zaburzając ruchu sennej sinusoidy w jakiej trwało jego ciało, wydobyła na zewnątrz stary,  poczerniały, ząbkowany kawałek metalu.

Miał to!

Brudna, pokryta bliznami dłoń złapała trzymającą zdobycz rękę w przegubie. Pijany, dotychczas nieprzytomny Jasud podniósł głowę i otworzył oczy, by spojrzeć na złapanego na gorącym uczynku gościa.

- To nieładnie bras szyjas wlasnoss, pszyjasielu. –Wybełkotał. Mimo plączącego się języka, jego uścisk był całkiem silny. Chociaż nie. To Ben był słaby, cherlawy, wycieńczony i udręczony bólem.

- Muszę wyjść. – Powiedział stanowczo i spróbował wyrwać dłoń z uścisku. Nie udało się i pociągnął pijanego Jasuda za sobą. Pod stolikiem załamały się nogi, kiedy ciało pijanego mężczyzny na niego naparło. Butelka potoczyła się pobrzękując przy tym, zawartość kubka rozlała po ubraniach szarpiących się mężczyzn.

- Odawaj to kurwww... – Krzyknął zbieracz, kiedy Benowi udało się uwolnić i nie zgubić przy tym trzymanego klucza. Nad Jasudem zwyciężył alkohol i runął na pogrążonych w przestrzeni innych światów dryfterów.

- Posłuchaj. Dzięki za ratunek, ale muszę... – Chciał usprawiedliwić się Memmortigon, kierując się w stronę drzwi, by uciec stąd nim wszyscy się obudzą. Nie zdążył dokończyć zdania, gdy coś uderzyło z impetem prosto w jego potylicę, a świat zawirował, wypełnił się czarnymi śnieżynkami i w końcu zniknął zupełnie. Ostatnim, co usłyszał, był dźwięk tłuczonego szkła.

***

- ...a co, jak Gorliwi po niego przylezą?

Do jego uszu dotarły pierwsze słowa, które potrafił rozpoznać i poukładać w logiczną całość. Odzyskiwał przytomność. Gdy tylko zrozumiał swoje położenie, zamknął oczy, by tamci nie zauważyli, że już kontaktuje i może przysłuchiwać się ich rozmowom. Postąpił tak bez większego planu, raczej instynktownie, chociażby po to, by dać sobie trochę więcej czasu, ale racjonalnie rzecz biorąc im więcej się dowie, tym lepiej, prawda? Dlatego leżał w bezruchu, związany, nasłuchując.

- Nie jest jednym z nich. – Usłyszał dobrze już znany głos Jasuda. – Mówił to wiele razy i nie sądzę, by kłamał.

- Może pomieszało mu się w głowie. – Odpowiedział inny, który też już zdążył poznać. Należał do jednego z obecnych w jamie zbieraczy. –Jak wysadził elektronikę, to i mógł usmażyć sobie mózg. Przez noc ciągle rzygal, aż chciałem zatkać mu gębę.

- Już by po niego przyszli.  – Odezwał się ktoś inny, kogo Ben nie poznał. Kobieta. Uświadomił sobie, że do tej pory nie spotkał żadnej kobiety-zbieracza, prócz tych, któredostrzegł w podziemnym składowisku śmieci. – Albo mówi prawdę, albo kłamie. Tak czy inaczej nic dla nich nie znaczy.

- Jasud, ty decyduj. –Głos poprzedniego rozmówcy. Czyli było ich co najmniej trzech. Dla Bena to i tak nie robiło różnicy: związany nie mógł nic zrobić. – To ty chciałeś mu pomóc.

- Pomogłem mu, bo on pomógł mnie, a ja nie lubię tych sukinsynow z wieży. – Splunął. – Ale nagroda... za tyle kasy mógłbym...

- Moglibyśmy. – Wtrąciła się kobieta. – Wszyscy. To nie tylko twój łup.

Zimno.

Wilgotny beton wysysał całe ciepło z jego ciała. To już nie była przytulna, nagrzana przez ludzkie ciała i oddechy i bliskość rur ciepłowniczych jama. Żałował, że zostawił płaszcz w pracowniczej szatni – syntetyczna błękitna koszula i cienka grafitowa marynarka wcale nie trzymały ciepła. Na pocieszenie był fakt, że jego ostatni nieodłączny towarzysz – ból wewnątrz czaszki – niespodziewanie ustąpił. Czuł za to jak z tyłu głowy rośnie mu wielki guz. Zawsze to jakaś odmiana.

- Nie próbuj mnie wycyckac! To był mój pomysł, żeby go schować, więc mnie się należy najwięcej!

- Czyli wydajemy go. – Kobieta podsumowała wynik dyskusji. – Dalej, postacie to na nogi, ile może spać?

- Nie zachowuj się, jakbyś była tu jakimś szefem. – Brukał drugi z mężczyzn, ale bez przekonania. Odgłos kroków uprzedził Memmortigona, że konfrontacja jest już blisko. Po paru sekundach byli przy nim, podkreśli go za ramiona na równe nogi, a on udał, że właśnie odzyskuje przytomność i... poradzili go na krześle.

Trzeszczało, ale było całkiem wygodne.

Mógł usiąść już od początku, zamiast tego leżał jak kłoda i przybliżał wielkimi krokami do zapalenia płuc. Świetnie, Benie Memmortigonie, kolejna genialna decyzja.

- Czego ode mnie chcecie?! – Zapytał, choć dobrze znał odpowiedź. Postanowili go sprzedać. Trójka stojąca przed nim: Jasud, nieznany mu z imienia tęgi mężczyzna wyglądający jak cierpiący na chorobę tarczycy i brzydka kobieta w średnim wieku, o czarnych, przetłuszczonych włosach i pooranej bruzdami czerwonej od nadmiaru wysokoprocentowych płynów kobieta. Wszyscy w łachmanach.

- Przykro mi, przyjacielu, ale wydamy cię. – Spokojnie odpowiedział Jasud. – To bezlitosny świat, a w pierwszej kolejności musimy myśleć o sobie. Prędzej czy później i tak by cię znaleźli, a nagrodę dostałby ktoś inny. Tak to działa, nie myśl, że się ukryjesz.

Ben splunął mu pod nogi. Jeśli czegoś się nauczył w trakcie krótkiego pobytu wśród zbieraczy, to tego, jak okazywać pogardę. Wcześniej, kiedy jego wszczepka jeszcze działała, zakodowane wzorce działania nie pozwoliłyby mu na podobny numer. To był jedyny pozytyw patologicznego stanu niepełnosprawności, w którym się znalazł. Z własnej woli obudowywał się warstwa po warstwie kolejnymi aplikacjami warunkującymi reakcje (Bądź wzorem opanowania! Zasady savoir vivre zapiszemy ci tak głęboko, że prędzej zapomnisz jak się podetrzeć niż który widelec użyć do homara! Nawet ślepy zauważy, jak dzięki naszemu softowi staniesz się wzorem gentlemana! Nie czekaj, pobierz już teraz, a zapłacisz jedynie trzydzieści procent! Oferta limitowana, ważna do wyczerpania zapasów!), ale teraz, kiedy trafił do rynsztoka i kiedy pozbawiony został wszelkich wspomagaczy, zdany tylko na własne mięso, wszelkie zasady społecznego współżycia przestawały nieść w sobie jakiekolwiek znaczenie.

- Jebcie się. – Dodał na koniec.

Czego innego się spodziewałeś? Żyjących w smiecio-utopii dobrych Samarytan, którzy co do jednego bardziej nad pieniądz cenią spełnianie dobrych uczynków? Eremitów, którzy wyzbyli się całego swojego majątku z własnej woli, by prowadzić życie nieskażone konsumpcyjnym zepsuciem? Źle trafiłeś, bracie!

Facet obok Jasuda wymierzył Benowi bolesny cios prosto w szczękę.

- Nie psuj towaru!

Zganiła go kobieta i podeszła do zakładnika, by złożyć na jego pulsującym policzku pocałunek, któremu skrępowany Memmortigon nie mógł do przeciwstawić. Po raz kolejny trafił do punktu bez wyjścia, ale tym razem nie było w pobliżu ukrytych drzwi, przez które mógł wyskoczyć.

Nigdzie nie uciekłeś, brachu, nadal jesteś w klatce, tylko ściany się zmieniły. Nie wyrwiesz się, nie zaznasz wytchnienia nigdzie, gdzie pada cień Wieżowca –macki bestii sięgają wszędzie, w każdy zapomniany kąt i zapuszczoną norę, niosą swoją wiarę w jedyny i wszechpotężny pieniądz. Dziesięć? Wystarczy tylko jedno, najważniejsze z przykazań! Wszystko można kupić, wszystko jest na sprzedaż! Czujesz jak tu duszno? To świat zamyka się we wnętrzu pustej butelki,  a trzydzieści srebrników wystarczy, by ją napełnić ją z powrotem aż nadto...

- Znów odpływa! – Ktoś, Ben nie zdawał sobie sprawy kto, chwycił go za twarz, w próbie utrzymania go po tej stronie kurtyny. – Po coś to tak walnął? Zapomniałeś, że może być chory na głowę?

- Słyszycie? Ktoś idzie!

Kiedy znów otworzył oczy, by zebrać informacje z otoczenia dla pozbawionego dawnego wsparcia mózgu, dostrzegł grupę kilku młodych mężczyzn, prowadzoną przez młodą, może osiemnastoletnią dziewczynę. Wszyscy byli bladzi, wszyscy mieli czarne włosy –choć w nikłym   świetle kilku porozrzucanych to tu, to tam ledowych mikroreflektów, które były jedynym oświetleniem w tym zaułku, każdy kolor poza jaskrawym blond tak by pewnie wyglądał –a na sobie czarne, ćwiekowane skóry. Tatuaże. Kolczyki. Makijaż.

Wyglądali jak banda anarchistów z kiczowatych klasyków kina akcji lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku, które oglądał kiedyś z Meg w Muzeum Rozrywki na ich pierwszej randce. Idąc w ich stronę, pobrzękiwali łańcuchami i spodni, a przymocowane do kamaszy ostrogi dźwięczały z każdym pokonanym krokiem. Ilość metalu, jaką nosiło każde z nich stanowiła ucieleśnienie groteski.

- Czy ktoś ma przy sobie magnes? –Wycedził przez zakrwawione zęby, uśmiechając się przy tym jak prawdziwy szaleniec, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi.

- Zabieramy go. – Rzuciła dziewczyna stanowczym tonem i puściła mu długie i równie przerysowane co ona sama oko, a Ben poczuł się jak w chwili, kiedy bez asekuracji i możliwości zatrzymania pędził głową w dół na złamanie karku, nie mając pojęcia, czy przejażdżka nie zmieni go w brunatną plamę na zimnej powierzchni betonu.