JustPaste.it

Rozdział VII 

 

- To jedna wielka, pomyłka, ile razy mogę to wam powtarzać?! Jestem Ben Memmortigon, pracownik korporacji Light&Bringing w Dziale Komunikacji Między Działami, stanowisko 40, sektor 4. Nie mam nic wspólnego z atakiem terrorystycznym! Moje zachowanie było powodowane wpływem tabletek, które otrzymałem od doktora Ignaza Morbusa, zwolnionego potem z korporacji. Są w moim płaszczu, który został w szatni Wieżowca! Zbadajcie je!
- Siadaj! I dobrze ci radzę, odpowiedź w końcu na pytania, które ci zadaję. W innym wypadku będziemy musieli przejść do bardziej inwazyjnych metod przesłuchań.
Znów był w tym pokoju.
Kwadrat trzy na trzy metry, bez okien, bez mebli, jedynie z wchodzącym z środka sufitu kablem, na którym wisiała pojedyncza żarówka.
I znów był tam z tym facetem.
Wielki łysy mięśniak przypominający złego i brzydszego brata bliźniaka pochodzącej z Austrii dwudziestowiecznej gwiazdy kina akcji, o której prawie nikt już nie pamięta (Austrii też już nikt nie pamięta, jeśli chodzi o ścisłość).
- Prawo zakazuje wam używania przemocy w celu uzyskiwania zeznań. Nie możecie zrobić mi krzywdy! – Zaprotestował Memmortigon.
- Jakie powiązania posiadasz z grupą terrorystyczną, którą nazywają Gorliwymi? – Niewzruszony korpolicjant kolejny raz wałkował tej sam zestaw pytań.
- Nic o nich nie wiem! Nigdy nie spotkałem żadnego z nich!
Ben nie mógł już tego wytrzymać.
Na filmach wyglądało to inaczej. Detektywi dwójki się i troili, by przyłapać podejrzanego na kłamstwie, stosowali fortece, podchwytliwe pytania, blefowali... jeśli trafił się zły glina, odmawiał swojej ofierze picia, zjadał na oczach wygłodzonego aresztanta wielkiego cheesburgera, albo siłą starał się wydusić zeznania. Ci z kolei, szczególnie gdy byli przestępcami, zabierali się jak mogli, kłamali, powtarzali zmyślone historie bez mrugnięcia okiem, jakby wewnątrz nie mieli krwi pompowanie przez tętnice i pełnego pęcherza, a pieprzowy ocean spokoju. Każda rozmowa przeprowadzona na ekranie miała jednak jakiś sens i logiczny ład następstw.
Tu było inaczej. Łysa pała, jak zdążył ochrzcić go w myślach Memmortigon, do znudzenia powtarzał ten sam zestaw pytań. Na końcu zawsze następowała groźba. Potem znów zaczynały się te same pytania. Słowo w słowo. Zdanie po zdaniu. Który to już raz Ben odpowiadał na tę sekwencję? Dwudziesty? Trzydziesty? Kilka prób wcześniej pokusił się nawet o prowokację. Zdesperowany, pragnąc tylko tego by przesłuchanie dobiegło końca, przyznał się do wszystkich czynów, wymyślił na poczekaniu imiona i nazwiska współpracowników. Nic to nie dało. Błędne koło pytań nie zatrzymało się, tak, jakby wpadł do jakiejś pętli czasu.
- Jakie informacje posiadasz o przywódcy Gorliwych? Jak się nazywa? Jak wygląda? Jak można się z nim skontaktować? – Pytanie numer dwa.
- Nic nie wiem! Zapytajcie Toma Beatuma! On mnie zna!
- W jaki sposób spowodowałeś awarię prądu? – Numer trzy.
- Nic nie zrobiłem... to znaczy uderzyłem tamtego dzieciaka, dosyć mocno, ale to było w afekcie! To przez awarię wszczepki. Prąd wyłączył Rob, sztuczna inteligencja... to skomplikowane, ale musicie mi uwierzyć.
- Jakie informacje wykradli hakerzy? Co planują? Mów! – Cztery.
- Nie wiem, naprawdę nic nie wiem! – Wrzeszczał Memmortigon. Wcześniej próbował ignorować pytania, milczał, kiedy Łysa Pała wygłaszał kolejne punkty z jego listy, zawodowi szpiedzy zawsze tak robili (tyle wiedział za holowizji) ale korpolicjant posiadał o wiele więcej cierpliwości od Bena. Bez wszczepki nie umiał racjonalnie myśleć, ani się opanować.
Tak już jest, kiedy po raz pierwszy myślisz sam za siebie, bracie. To nie jest świat dla wolnych, to świat dla położnych niewolników. W takim się wychowałeś. Powiedzieli ci, co myśleć, pokazali ci, jak. Zarzucili obrożę i kaganiec, a ty z wdzięcznością merdałeś ogonem, nawet nie sprawdziłeś nigdy, jak długi jest łańcuch.
- Jak naprawdę się nazywasz i co się stało z prawdziwym Benem Memmortigonem? – Pytanie numer pięć, ostatnie z listy, nie odchodźcie od ekranów, za chwilę przeżyjemy to ponownie!
- Ja się tak nazywam, nie znam nikogo innego i takim imieniu i nazwisku. Czy to się kiedyś skończy?
- Siadaj!
- Nie wstawałem. – Tylko raz podniósł się z krzesełka, gdzieś przy piętnastu z kolei serii pytań. Wtedy nowe słowo dołączyło do powtarzającej się sekwencji i mężczyzna powtarzał je za każdym razem w tym samym momencie, choć Memmortigon pozostawał na niewygodnym i skrzypiącym krześle. Całkiem jakby nie rozmawiał z człowiekiem, tylko z automatem... albo z człowiekiem, który przebywa na automatycznym biegu, z wpisanymi kilkoma poleceniami awaryjnymi, jak reakcja w momencie, gdy przesłuchiwany wstanie z miejsca.
To by znaczyło... co by to mogło oznaczać?
Że gliny grają na czas? Próbują coś ustalić, a jego odpowiedzi są w zasadzie nieważne? Że to wyrafinowana forma tortury przed prawdziwym przesłuchaniem? Może konkretna odpowiedź prowadzi do zatrzymania pętli?
Jeśli skupi się na pytaniach...
Korpolicja – nie wiedział, czy z tej samodzielnej jednostki – pytała o niego przed tym, jak w ich mniemaniu dokonał zamachu terrorystycznego. Byli przecież w gabinecie Ignaza, gadali z panną jakjejtam. Wiedział, że choć jednostki korpolicji są w dużej mierze autonomicznych podmiotami, należącymi do prywatnych przedsiębiorstw ochroniarskich lub bezpośrednio do korporacji, to ich baza informatyczna jest wspólna. Mimo to, Łysa Pala pytał go tylko o Gorliwych. Żadne z pytań nie dotyczyło doktora Morbusa, ani czegokolwiek innego, poza...
Nim samym.
Wstał z krzesła.
- Siadaj! – Odezwał się korpolicjant, ale Ben puścił to mimo uszu. – Jeśli zaraz nie wrócisz na miejsce, to... – Ben podszedł do drzwi i chwycił za klamkę.
Na pewno o to chodziło. W każdej chwili może stąd wyjść, tak jak Tom wyszedł z celi. Pytania to była podpucha, jakaś chora gra ludzi, którzy...
- Siadaj, mówiłem! – Żelazna dłoń korpolicjanta zacisnęła się na jego ramieniu i zmusiła do powrotu na miejsce.
Nie tak miało być.
- Dość tej gry. – Odezwał się Memmortigon, postanowiwszy wyłożyć karty na stół. – Wiem, kim jesteście.
Wyraz twarzy Łysej Pały zmienił się. Beznamiętna, nie wyrażająca emocji maska zniknęła, zastąpiona wyrazem triumfu.
- Wreszcie. – Wyszczerzył zęby niczym dziki zwierz, który właśnie gotował się do skoku nas upatrzoną ofiarę.
Wtem klamka drzwi przekręciła się, a do środka zajrzała ona.
- Koniec testu. – Powiedziała czarnowłosa dziewczyna, innym niż dotychczas, choć znajomym głosem - Jest czysty.
- Przecież właśnie zaczął się przyznawać! – Zaprotestował Łysa Pala. – Te wasze wskaźniki porównawcze...
- Są jednoznaczne. – Stwierdziła stanowczo.
- Więc jak wyjaśnisz pogrzeb? – Mięśniak poczerwieniał, jednak zszedł z tonu. Wydało się, kto z tych dwojga ma większe jaja.
- Już to słyszeliśmy. Przegrałeś zakład, pogodz się z tym. Choć Ben. – Kalipso po raz pierwszy odkąd weszła, spojrzała na niego. – Czas przywitać się z resztą.
***
Jeśli ktoś zapytałby go wcześniej, jak wyobraża sobie terrorystów, najprawdopodobniej opisałby ich jako brodatych fanatyków w turbanach, z przerzuconymi przez ramiona kałasznikowami, z pełnymi nienawiści schorzeniami fanatyków. Nie istniał już żaden fanatyzm (poza fanatyczną pogonią za większą zdolnością kredytową, by móc siebie jeszcze lepiej sprzedać – dla stałych klientów pierwsze pół roku raty zero procent!), nie było już pustynnych szczurów siedzących na stosach amunicji, ani rzecz jasna kałasznikowów, ale to byłby pierwszy obraz, jaki wyskoczyłby z umysłowej szufladami skojarzeń. Zaraz potem pomyślałby o antyglobalistach i narodowcach, ogolonych na zero (odnotował fakt, że Łysa Pała... Peter spełniał ten warunek) bojówkach wykrzykujących dawno przebrzmiale, zorientowane etnocentrycznie hasła. Ci także już nie istnieli, pamięć o państwach przeszła do historii jeszcze przed tym, jak Ben przyszedł na świat, zginęła w ogniu i utonęła w krwi ofiar, kiedy międzynarodowe sojusze zostały zerwane lub wystawione na próbę, przeludnienie i nawarstwienie sprzecznych interesów pchnęło ludzi do broni, a światowy porządek pękł niczym balon, do którego wtłoczono zbyt wiele gazu.
Zostali tylko pognębieni, przegrani, zepchnięci na margines życia, w którym wszystko jest na sprzedaż, skrzywdzeni w wyścigu szczurów, lub zbyt biedni by w ogóle do niego przystąpić. Sądził, że to spośród takich ludzi wywodzili się Gorliwi.
Było zupełnie inaczej.
Wszyscy - Łysa Pała... Petrus, Kalipso-Dalila, Bliźniacy, Judie.G i ostatni, mężczyzna jeszcze chudszy od Memmortigona, który przedstawił mu się jako Sześć – byli homunkulusami, całkowicie sztucznymi ludźmi, maszynami zbudowanymi na obraz i podobieństwo człowieka (z paroma ulepszeniami, rzecz jasna). Stanowili zlepek humano-technologii nakierunkowanych na realizację różnych ludzkich potrzeb. Niektórzy, jak Kalipso, modyfikowali się sami w całkiem nowych kierunkach, tak, że ich pierwotne zastosowanie niknęło gdzieś pod natłokiem kolejnych aktualizacji.
Nie to jednak było dla Bena najdziwniejsze.
Nigdy wcześniej nie słyszał o grupie homunkulusów, które realizowałyby własny cel i tworzyły wzajemną sieć relacji społecznych. W oficjalnym obiegu informacji nadal pozostawały przedmiotami, choć kontrakt z producentem zawierała klauzulę zachowań niedopuszczalnych względem przedmiotu umowy.
- A reszta? – Zapytał, kiedy Kalipso przedstawiła mu pozostałych.
- Nie odpowiemy na żadne pytania dotyczące naszej liczby, powiązań ani...
- Och, przestań Petrus. – Przerwała mu. – On pyta o jednostki mobilne. – Spojrzała na Bena, ale ten nie miał pojęcia, o czym ona mówi. - Tamci czterej, którzy mi towarzyszyli, to były pacynki. Mechaniczne skorupy, którymi można sterować. Kierowałam nimi przez cały czas. Przyznaję, że trochę cię sprawdzałam, wtedy, kiedy miałeś okazję ucieczki i szczerze mówiąc to, że nie spróbowałeś, wzbudziło moje podejrzenia.
- Podejrzenia? O co wy możecie mnie podejrzewać? – Zapytał, zasiadłszy na rogu starego, plastikowego biurka o mlecznobiałym kolorze. W pomieszczeniu, do którego go zaprowadzili, stało kilka takich, na każdym zauważył starego typu, niewbudowany w powierzchnię blatu, komputer holowizyjny i archaiczną, wyświetlaną laserowo klawiaturę, przy niezajętej przez okno ścianie stał rząd szaf z zapisanymi holodyskami. Po drugiej stronie okno wychodziło na wąską i nijaką ulicę, której Ben nie rozpoznawał, oczywiście było zakratowane. Jedną prostopadłych do tej ścian zajmowały drzwi – wprowadzili to przez środkowe, nie wiedział, co było za pozostałymi dwoma. Ostatnią w całości zajmowała magnetyczna tablica, zapisana nieznanym mu alfabetem (bez wszczepki mógł polegać tylko na języku, którego nauczył się w dzieciństwie i szczerze żałował utraty uniwersalnego tłumacza; dzięki niemu nawet na drugim końcu świata poczujesz się jak w domu! Oferta nie obejmuje języków starożytnych, dialektów chińskich poza mandaryńskim i esperanto). W niektórych miejscach, na niewielkich monitorach, wyświetlały się zapętlone nagrania, w innych wisiały zdjęcia i symbole, niektóre rozpoznawał jako zupełnie historyczne albo rodem z tanich filmów o masonskich organizacjach, inne były znakami firmowymi wielu korporacji. Wszystkie były połączone skomplikowaną siatką strzałek i odnośników. W centralnym punkcie prostokąt wolnej przestrzeni wyznaczał miejsce na wizerunek kogoś lub czegoś, co było miejscem do którego prowadziły wszystkie linie. Wzdrygnął się, kiedy wśród obrazów dojrzał własne zdjęcie. - Wypuścicie mnie? – Dodał po chwili, doszedłszy do wniosku, że to interesuje go bardziej niż cokolwiek innego.
- Najpierw powiesz nam wszystko, co...
Mała, wyglądająca na mniej więcej dziesięciolatkę, Jadie.G uniosła dłoń w górę i Łysa Pała (Ben nadal nie mógł się przemóc, by nazywać go w myślach po imieniu) zamilkł. Już wiedział, kto tu jest szefem. Dla jego ludzkiej, ograniczonej percepcji taki wybór był niedorzeczny, patrząc na Jadie widział ludzkie dziecko i nigdy nie pomyślałby, że może grać w tej grupie pierwsze skrzypce.
Bliźniacy zdawali się być pochłonięci własną dyskusją, wymieniali zdania szeptem, tak cicho, że wydawało się, że tylko poruszają wargami, chyba jedynie z grzeczności pozostając w pomieszczeniu, oparci o swoje biurka, udawali (z niewielkim zaangażowaniem), że interesuje ich co Ben ma do powiedzenia. Sześć po chwili zainteresowania odwrócił się na krześle i zatonął w holo-rzeczywistości.
- Obawiam się, że przynajmniej przez jakiś czas będziesz musiał zostać z nami. – Odezwała się dziewczynka, typowo dziecięcym głosem, zupełnie nie pasującym do jej słów. – Ale nie będziemy cię przetrzymywać w uwięzieniu. Jeżeli twój stan jest taki, jak mówiłeś, przyda ci się pomoc. Powinieneś też wiedzieć...
- Pomoc? Jesteście terrorystami! Lepiej, gdybym was nigdy nie spotkał! Nie chcę być w nic zamieszany. – Wstał i szybkim krokiem dotarł do drzwi, które, miał nadzieję, zaprowadzą go do wyjścia. – Możecie mnie wypuścić, albo zabić! – Postawił wszystko na jedną kartę, chcąc skończyć już to szaleństwo.
- Poczekaj, Ben.
Rozpoznał ten głos. Słodka trucizna wdzierająca się przez uszy, płynąca nerwem przedsionkowo-ślimakowym do mózgu. Wiedział, że to kłamstwo. Pułapka. Ale ćma też pędzi do ognia, choć kosztuje to ją życie. Odwrócił się w stronę Kalipso, że łzami w oczach.
- Nie rób mi tego. Nie kolejny raz. – Błagał ją.
- Zostań. Wysłuchaj nas. – Jej głos zmieniał się stopniowo, z każdą głoską tracąc obezwładniającą moc syreniego śpiewu. – Zostałeś wplątany w coś o wiele większego od ciebie. Nie masz innego wyjścia, niż zostać z nami.
- Mogę oddać się w ręce prawa. Wyjaśnić.
- Zginiesz, naiwniaku. – Wtrącił się Łysa Pała. – Nikt nie będzie się tobą przejmować. Zabiją cię. W sumie, to już nie żyjesz. – Zaśmiał się jak prawdziwy wielbiciel czarnego humoru.
Bliźniacy przerwali swoją rozmowę i przemówili jednocześnie:
- Może po prostu pokażemy mu cmentarz?
***
Ku jego zaskoczeniu, by dotrzeć na miejsce nie poruszali się szczurzymi szlakami przez kanały, ani nie przemykali wąskimi uliczkami i zaułkami pod osłoną nocy jak bezdomne koty. Tego się spodziewał po grupie przestępczej, która wypowiedziała wojnę najpotężniejszemu koncernowi świata. Sądził, że będą przekradać się trwożnie zerkając w stronę sięgającego nieba Wieżowca, jakby zaraz miało pojawić się tam ogniste oko.
Tymczasem, wszedłszy go garażu, zapakowali się wszyscy do średniej wielkości furgonetki, brama wyjazdowa otworzyła się na wykonany przez Łysa Pałę znak (on zasiadał na miejscu kierowcy) i jak gdyby nigdy nic wyjechali na ulicę. Ben rzecz jasna nie mógł obserwować trasy – zapakowali go do wnętrza furgonu, w którym nie było okien, poza niewielką szybą od strony kabiny kierowcy. Tam, obok Petrusa, zasiadła Jadie.G., reszta jechała razem z Memmortigonem, z tyłu.
Wszyscy – nawet on (kazali mu się przebrać, szczęśliwie znaleźli zestaw mniej więcej w jego rozmiarze) – ubrani w korpolicyjne mundury. Wóz także posiadał oznakowania służb, choć bez działającej wszczepki Ben nie mógł się zorientować, czy są autentyczne, czy to jedynie podróbka. Nie widział przecież hologramow i stracił łączność z Siecią (telefon zgubił już dawno, może nawet na samym początku, gdy spadał szybem na śmieci), więc mógł polegać jedynie na zagadnieniach Dalili, że mundury i auto są legalne i nie grozi im kontrola. Kiedy zapytał, jak to możliwe, że grupa maszyn które nie posiadają samodzielnej osobowości prawnej może w ogóle funkcjonować bez właściciela, a co dopiero, że prowadzi jednostkę korpolicji, uśmiechnęła się jedynie i spojrzała na Sześć, który siedział sztywno, z zamkniętymi oczami, całkiem pogrążony w wirtualnym świecie Sieci. Krople deszczu dudniły o dach auta, elektryczny silnik pracował bezgłośnie, a Ben patrzył na podróżującego po innych światach Sześć, aż myśli jego samego odpłynęły daleko w bezkres pół-majakow i egzystencjalnych rozważań.
Maszyny, holoswiat, Sieć... Oni, choć wyglądają na ludzi, są bliżsi temu wszystkiemu. Ludzkość to stworzyła na swoje podobieństwo. Nie. Na podobieństwo marzeń o sobie. Ale świat jaki wykreowała w wyobraźni i zbudowała własnymi rękoma nie jest jego domem, jego środowiskiem naturalnym. To dom takich istot, jak oni: automatów, homunkulusow, sztucznych inteligencji. Oni są tam u siebie. Człowiek jest zbędny – bezsilny Bóg nie rozumiejący własnego stworzenia. Zagubiony, oszołomiony, przytłoczony zmianą, która zaszła zbyt daleko. Jak myślisz, bracie, kto wtłacza mu informacje do głowy, kto pilnuje jego pieniędzy, kto spełnia jego seksualne zachcianki i fantazje, na które nigdy nie zgodziłaby się jego partnerką, kto siedzi w jego pieprzonym ekspresie i parzy jego pieprzona kawę lepiej niż on sam? Kto trzyma łańcuch? Nie ma w świecie większej władzy od poganiacza niewolników.
- Już jesteśmy. – Kalipso odpięła pas i wstała, bo Bliźniacy już otworzyli podwójne drzwi z tyłu furgonetki. – Idziesz, Ben?
- T...Tak. – Wstał i wyskoczył z pojazdu, prosto w strugi deszczu.
Zasnute chmurami niebo nie pozwalało mu zorientować się w porze dnia, ale rozpoznawał okolicę. Zatrzymali się przed wielką i ciężką bramą z betonu. Za nią, za murem widział cmentarz. Wąskie, oplecione siecią wind i rusztowań, strzelające pod niebo kolumny, które były ogromnymi magazynami urn, nie dałyby się pomylić z czymkolwiek innym. W deszczu i mgle, która zalegała między budynkami, wyglądały jeszcze upiorniej niż zwykle. Ben był tu jak dotychczas tylko trzy razy w życiu – w jego świecie nie było czasu, by odwiedzać zmarłych – ale dobrze pamiętał ten widok.
Meddigo. Dzielnica urn. Były mniejsze i tańsze miejsca na pochówek, ale tylko Meddigo dawało gwarancję, że twoje DNA i kopią zapasowa wspomnień będą przechowywane przez co najmniej sto lat. Wielu łudziło się, że w tym czasie ludzkość późna sztukę przywracania życia i, że ktokolwiek z ich potomków w ogóle pomyśli o tym, by na tyle pogrążyć się finansowo by ich wskrzesić.
- To jest nowa religia ludzi. – Odezwała sie Judie.G swoim dziewczęcym głosikiem, który niezmiennie nie pasował do tego, co mówiła. – Nadzieja, że dzięki próbce tkanki i dyskowi danych uzyskają życie wieczne.
- Wizyty tutaj zawsze mnie przytłaczają. – Odezwała się Kalipso, kopnąwszy pozostawiony przez kogoś plastikowy kubek. – Ben, chodź pod parasol.
- To tylko wielka popielniczka. – Chłodno stwierdził Łysa Pała, kiedy podchodzili do bramy, na spotkanie z odźwiernym.
- Nie wejdziemy tam. Do Meddigo nie wpuszczają przypadkowych gości. Nie chcą, żeby ktoś zaginął, ani narażać próbek.
- Dlatego mamy na sobie mundury, geniuszu? – Łysa Pała spojrzał na Bena, jakby stwierdzał największą oczywistość.
Arogancki dupek.
Nam nie spotkał do tej pory wielu aroganckich dupkow. Albo inaczej: spotkał, ale zawsze ich dupkowatosc była ukryta za zasłoną protokołów interpersonalnych i kontroli zachowań pod obserwacją kamer, a kamery znajdowały się wszędzie. Ludzie odgradzali się od innych murem zabezpieczeń, ulepszali, by myśleć jak najbardziej racjonalnie i nie poddawać się emocjom.
Ale Ben stracił swoje elektroniczne sumienie. Zostało mu tylko to, które dostał w chwili urodzin w pakiecie podstawowym.
- Odpieprz się. – Rzucił w stronę Petrusa, Kalipso zachichotała pod nosem, reszta nawet nie zwróciła na to uwagi, a ten już nic nie odpowiedział.
Kiedy pokonali parking i stanęli przed bramą, pod zadaszeniem łaskawie chroniących ich przed deszczem, Judie odnalazła mniejsze, jednoosobowe drzwi z blachy i zapukała.
Dopiero wtedy Ben uzmysłowił sobie, że liderką ich grupy wygląda jak dziecko i absolutnie nikt nie nabierze się na jej mundur! Dziesięciolatki nie służyły w korpolicji. Dziesięciolatki nie wychodziły z domów, zanurzone w holo-świecie poprzez technologię hełmów iluzyjnych, bo nawet nie mogły jeszcze mieć wszczepek. Jak mogli o tym nie pomyśleć?!
- Spokojnie. Nikt nic nie zauważy. – Kalipso cicho szepnęła mu do ucha.
- Czytasz w myślach. – Bardziej stwierdził, niż zapytał, a ona tylko się zaśmiała.
- Czuję twój strach w zapachu jaki wydzielasz. Domyśliłam się – Wzruszyła ramionami. – Judie jest ukryta pod holograficznym alterego. Wszyscy jesteśmy, nawet ty. W mundury wszyte są miniholoemitery.
- A monitoring? Są jeszcze kamery i SI.
- Sześć włamywał się do ich systemu przez całą drogę.
- Kim wy jesteście... – Westchnął, pod jednoczesnym wpływem dwóch przeciwstawnych uczuć, trwogi i ukojenia.
- Chyba za bardzo antropomorfizujesz maszyny. – Stwierdziła.
- Już mi to ktoś kiedyś powiedział.
Kiedy rozmawiali, Judie.G załatwiła sprawę z odźwiernym. Ben nie słyszał, co mu powiedziała i nie dowiedział się, jak mimo wszystko – bez umówionej wizyty i najwyraźniej bez opłaty (chyba, że te homunkulusa dysponowały też rachunkiem bankowym, bo w Meddigo, jak w każdej instytucji, nie przyjmowano gotówki) – udało jej się przekonać to, by wpuścił ich do środka. Ale stało się.
Wrota wielkiej, betonowej bramy drgnęły i uchyliły się, tworząc wąskie przejście, akurat dla jednego człowieka, chyba, że ktoś (zauważył Ben nie bez satysfakcji) był niestandardowych rozmiarów, jak Łysa Pała, wtedy musiał przeciskać się bokiem.
Byli w środku.
- Co mam tutaj zobaczyć?
***
Kolumny, wielkie magazyny urn, które oplatały niczym węże wzmocnienia i szyby wind, wynosiły się kilkadziesiąt metrów w górę. Ale to nie wszystko. Każda z nich sięgała również daleko w głąb ziemi, tworząc prawdziwy kompleks katakumb. Poza magazynem dla urn podziemne kompleksy cmentarne służyły jeszcze jednej rzeczy: ostatnie poziomy, zawsze zamknięte i pilnie strzeżone przez automaty strażnicze, zajmowały komory hibernacyjne. Nowoczesne trumny dla tych, który za mrzonki o drugim życiu byli w stanie zapłacić jeszcze więcej. Jeżeli zdecydujesz się wykupić prawo do komory hibernacyjnej już dziś, miejsce na urny dla twoich krewnych otrzymasz zupełnie gratis (oferta dotyczy tylko partnerów z oficjalnych małżeństw i uznawanych potomków)!
Kiedy wędrowali poprzez alejki, dostrzegał gdzieniegdzie przemykające sylwetki automatów konserwatorskich i strażniczych. Te miały przeróżne kształty. Od przypominających stwory o wielu mackach lub małe czołgi wyposażone z segmentowane ramiona zamiast luf, po prawie ludzkie, tylko z głowami i szczytu korpusów przypominającymi raczej pyski zwierząt, upstrzone czułkami i wypustkami.
- Składaki. Roboty z odzysku. – Powiedziała Kalipso widząc, co przykuło jego uwagę. – Można je kupić na wielu złomowiskach, prawie legalny biznes. Widać cmentarz nie jest tak dochodowy, by inwestować w nowe automaty, co dopiero w ludzi.
- Prawie legalny?
- Prawa patentowe korporacji i zawarte w umowach ograniczenia w wykorzystaniu technologii, dopuszczalne zużycie części. Takie tam, można to obejść. – Wyjaśniła zdawkowo. – Dlatego nie lubię cmentarzy. I wy i my tu trafimy, w tej czy innej formie.
- To tutaj. – Judie.G zatrzymała się przed zacienionym, usytuowanym w głębi kolumny wejściem, które prowadziło pod ziemię, do wnętrza kompleksu.
- Na pewno? – W Benie widok tych drzwi budził nieokreślone złe przeczucia. Bardzo nie chciał tam wchodzić. Wiedział też, że kompletnie nie zależy to od niego, tak jak za pierwszym razem.
... Jakim pierwszym razem?
Nie daj się zwariować, brachu, bo wrócisz tutaj szybciej niż myślisz. To nie jest świat dla świrów, przynajmniej nie dla takich jak ty.
- Numer się zgadza. – Potwierdziła jego obawy hanoidalna maszyna łudząco przypominająca małą dziewczynkę. – Poziom minus sześć. Tuż przy przejściu do hibernatorium. Możemy zjechać windą.
- Wolę schody. – Odparł Ben, który poprzysiągł sobie, że już nigdy nie wejdzie z własnej woli do blaszanym pudle.
- Dobrze.
Weszli do środka. Minęli drzwi windy i wybrali przejście piesze. Nie było tam schodów – korytarz spadał gładko w dół, zakręcał za parę metrów i znów spadał. Był przestronny i dość słabo oświetlony, najwyraźniej po to by zachować klimat i atmosferę miejsca, o ile w tych czasach komukolwiek na tym zależało. Z jednej strony ściany pokryte były płytami nagrobnymi o kształcie prostokąta, z wypisanymi imionami, nazwiskami, numerami personalnymi, datami narodzin i śmierci właścicieli ciał, których prochy spoczywały za płytami. Niektóre (były w zdecydowanej mniejszości) posiadały wypisane epitafia.
Kochanemu ojcu.
Spoczywaj w pokoju.
Do zobaczenia w przyszłości.
Żył tak, jak umarł.
Będzie nam Ciebie brakowało.
Niech Cię Bóg ma w opiece ( o ile jakiś jest bo nie sądzę).
Potężna wichura łamiąc duże drzewa trzciną zaledwie tylko kołysze... Dałeś się, bracie, zakolysac na cacy.
Oferta specjalna, tylko u nas! Dokonaj zakupu jednego magazynu na urne, a drugi dostaniesz pięćdziesiąt procent taniej. Oferta ważna do wyczerpania zapasów.
„To wszystko ich wina. Zabrali nam Boga. Zabrali nam dusze. Zabrali nam jedyną możliwość by uciec od tego gówna.” – Wykonane na specjalne zamówienie umierającego: rodzina.
Strzeż się obcych z Aldebarana Cztery!
- Że też ktoś za to zapłacił. – Westchnęła Kalipso. – Druga strona jest o wiele ciekawsza, spójrz, widzisz tamten obraz? Teraz te symbole nic nie znaczą, ale oddziałują na wyobraźnie, są głęboko zapisane w pamięci zbiorowej, nawet jeśli ich sobie nie uświadamiamy. Tak, my, w naszym oprogramowaniu też widać ich odbicie. Ta krypta musiała powstać jako jedna z pierwszych, kiedy ludzie jeszcze byli skłonni marnować fundusze na coś tak niedochodowego i pozbawionego utylitarnych wartości jak sztuka.
Ale Ben nie chciał patrzeć. Cień wspomnienia, które posiadał nie wiadomo skąd, podpowiadał mu, że to, co tam zobaczy, nic a nic mu się nie spodoba.
W końcu dotarli na miejsce.
Kilka metrów dalej, oświetlona błękitnymi neonowymi lampami, znajdowała się brama do hibernatorium. W kącie niewielkiej salki, w którą przekształcał się korytarz na potrzeby pomieszczenia wejścia do sali hibernacji, wbudowana w ścianę była tuba wyższa od człowieka, cała z czarnego pleksiglasu, nie przepuszczająca światła do wewnątrz.
- Tam jest strażnik. – Wyjaśniła Kalipso, choć Ben doskonale o tym wiedział. – Nie zaatakuje nas, to automat który ma bronić wejścia do hibernatorium. Podobno gdy systemy alarmowe zostają włączone, tuba otwiera się, ale ja sądzę, że to blef.
- Pic na wodę. – Dodał Łysa Pała. – Kto i po co miałby się włamywać do zamrażarki? Pewnie tuby są puste i to tylko sposób, żeby wyciągnąć jeszcze więcej kasy od bogatych bubkow.
- To ta płyta. – Odezwała się Judie.G. – Proszę, Ben, podejdź i przeczytaj napis.
- Nie jestem pewien, czy...
- Och, miejmy to już za sobą. – Łysa Pała pchnął do w stronę ściany i Ben już nie miał wyboru, nim zamknął oczy, jego receptory zarejestrowały wycięte w imitacji kamienia symbole układające się w dobrze znane wzory. Gdyby posiadał działającą wszczepke, mógłby natychmiast wysłać impuls elektryczny do prążka Gennariego i zablokować kojarzenie symboli, albo zablokować pracę całego płatu potylicznego i wywołać czasową ślepotę, albo po prostu przestawić domyślny język na mongolski. Nic z tego.
To, co widział, nie mogło zostać odwidziane.
Na nagrobnej płycie było jego imię i nazwisko. Jego numer personalny. I data tamtej nocy, którą zapamięta do końca życia.
- Nie, to nie jest możliwe... nie jest możliwe... – odepchnął się z całych sił od ściany i padł na podłogę, odpychał się niezgrabnie nogami i rękoma od podłoża, byle znaleźć się dalej od napisu, który nie miał prawa istnieć.
To musiała być jakaś sztuczka. Zrobili mu coś, tak samo jak ta mała wiedźma zrobiła coś wartownikowi.
Dobrze wiesz, że to nie prawda.
- Nie! Cicho... – Odpowiadał swoim głosom, panicznie próbując złapać oddech, bo nagle powietrze stało się rzadkie i zupełnie pozbawione tlenu.
- Podnieście go.
Dźwięk upuszczanej pary.
Wszyscy, nawet Ben, spojrzała w kierunku, z którego dochodził. Choć nie słyszeli tego nigdy wcześniej, od razu zrozumieli, co on oznacza. Powierzchnia czarnej tuby, dotychczas jednolita, bez choćby wgłębienia, rozszczepiła się pod naporem gorącego gazu i rozwarła niczym wieko postawione w pionie owalne trumny. Z środka, w towarzystwie białych obłoków, które szybko stawały się niewidzialne, skutecznie usuwane przez system klimatyzacji, wyszło To. Sylwetka niemal humanoidalna, choć wykonana z poskręcanego, przywodzącego na myśl cierniowy krzew metalu, który skrywał wrażliwe żyły światłowodów, nadprzewodników i układów hydraulicznych. Za to łeb... Wydłużony, szkaradny, z dwoma ogromnymi odbiornikami, nadającymi mu wygląd kozła.
- Wiedziałem, że w końcu tu przyjdziesz, Benie Memmortigonie. – powiedział Strażnik i jego sztuczne ślepia rozbłysły morderczą czerwienią, a Ben zaczął prosić nienazwaną, hipotetycznie istniejącą siłę, by to był tylko sen, ale wiedział, że zda się to na nic.