JustPaste.it

Rozdział VIII

 

 

 

- Petrus, podnieś go. – Nakazała maszyna zamknięta w formę dziesięciolatki swoim nieodmiennie dziecięcym głosem. – Sześć, przejdź na pół-automat i atakuj system. Dalila... ty wiesz co robić.

Wszyscy na znak zabrali się do wykonywania swoich obowiązków, jakby podobne sytuacje mieli przećwiczone setki razy. Jak gdyby ataki ze strony przewyższających ich o dobre pół metra robotów strażniczych były dla nich niczym popołudniowa herbatka. Petrus przerzucił zamarłego w przerażeniu Bena przez plecy. Sześć przewrócił oczami jak w ataku padaczki. Kalipso zrobiła coś podobnego, choć bardziej dyskretnie i nie do końca. A potem wszyscy zaczęli uciekać.

Wszyscy poza Bliźniakami.

- Czemu się nie ruszają? – Wisząc na ramieniu Łysej Pały głową tuż ponad jego tyłkiem, Ben widział to, co działo się za nimi. – Czemu nie uciekają?!

- Ponoć sam wpadłeś na to, kim jesteśmy, więc domyśl się i teraz. Chyba, że to był tylko chwilowy przebłysk geniuszu.

Kiedy znikali za zakrętem korytarza, demon stali i światłowodów rzucił się na zagradzających mu drogę elektronicznych mężczyzn. Ci wyciągnęli ku sobie ręce, jakby w tej chwili chwili chcieli się objąć... a potem Łysa Pała minął zakręt i Ben już nic nie widział.

- Sądziłem, że to ty jesteś od walki. – Wypowiedział najbardziej złośliwie jak potrafił, kiedy wspinali się z powrotem w górę.

- Bo jestem czarny? Nie sądziłem, że jeszcze są jacyś rasiści.

- Raczej dlatego, że jesteś wielki, łysy i tępy.

Petrus podrzucił go brutalnie i niemal wylądował nosem w jego tyłku. Światła zamigotały, a spod ziemi, stamtąd, skąd przybiegli,  dobiegł ich łoskot. Bliźniacy walczyli z Robem. Nie sposób było stwierdzić, z jakim skutkiem, choć Ben przeczucia miał jak najgorsze.

Cała reszta dobiegła już (bez jakiegokolwiek zmęczenia, byli przecież maszynami) do niewielkiego korytarza, gdzie usytuowane były drzwi na zewnątrz. Te same, którymi weszli do wnętrza katakumb.

- Postaw go już. –Poleciła Judie.G i nogi Bena znów dotknęły ziemi. Znakomite uczucie. – Sześć?

- Nie jest dobrze.To nie jakaś podrzędna SI do obsługi tosterów. - Tak, on obsługuje ultranowoczesne ekspresy do kawy, pomyślał Memmortigon, ale zostawił to spostrzeżenie dla siebie. - W tej chwili kontroluje siedemdziesiąt procent automatów w Meddigo. Lepiej się pospieszmy, nim sprowadzi tutaj je wszystkie.

- Kamery?

- Zapętlone.

- Satelity?

- Duże zachmurzenie i pada. Są ślepe.

- Dalila?

- Gotowe.

- Idziemy. – Zdecydowała Judie.G i Petrus ruszył ku drzwiom. Po raz kolejny światło przygasło i zatrzesla się ziemia. – Petrus,  otwieraj.

- Chyba nie macie zamiaru ich tu zostawić. – Protestował Ben, ale nikt mi nie odpowiedział, a nie był na tyle zdeterminowany, by zostać tu sam i za żadne skarby nie zszedłby znów pod ziemię. Wyszedł wraz z pozostałymi.

Na zewnątrz trwał Armagedon.

Wokół ścieżki, którą tutaj trafili, składane z odpadków roboty toczyły prawdziwą batalię. Metalowe chimery z rozjarzonymi czerwienią oczami rzucały się na siebie  jak zainfekowane wścieklizną psy. Szpony z żelaza uderzyły o stalowe napierśniki,  diamentowe kły wgryzały się w osłony z kompozytów, wszystko to zlewało się w jeden ogromny łoskot. Ben żałował, że nie jest już w stanie wyciszać dźwięków i mógł tylko zakrywać dłońmi uszy, by ratować swoje bębenki. Nie to było najgorsze. Niektóre z agresywnych automatów posiadały jeszcze przebudowane narzędzia chirurgiczne – lasery i generatory napięcia – które stanowiły prawdziwą broń. Kilka razy cienki niczym nić promień przemknął ledwie metr czy dwa od nich, a Ben wolał się nie przekonywać, czy posiadał dostatecznie wiele energii by uszkodzić jego miękkie, złożone z wrażliwych żywych komórek, a nie z twardego metalu ciało. Aż żałował, że sam nie jest maszyną.

Ostrożnie posuwali się naprzód, ale korytarz bezpiecznej przestrzeni zamykał się przed nimi, nie mieli już szans na to, by się stąd wydostać. Trzydzieści procent kontrolowanych przez Sześć automatów przegrywało walkę z armią Roba, zostało im może jeszcze parę minut nim wszystkie linie obrony padną i napastnicy zabiorą się na nich. 

- Jest gorzej niż myślałem. - Westchnął (autentycznie!) Łysa Pała.

- Dalila?

- Dwadzieścia metrów. Zaraz zobaczycie. – Odpowiedziała dziewczyna. Ben nie miał pojęcia o co chodzi i zupełnie się tym nie interesował. Ważne było tylko to, by uratować swoją skórę. Tylko, że nie miał żadnego pomysłu, jak to zrobić.

- Czy Kastor i Polluks są aktywni? - Zapytała, kierując spojrzenie ku dwuskrzydłym drzwiom do wnętrza kolumny, najwyraźniej miała na myśli Bliźniaków. 

- Tak. – Odezwał się Łysa Pała.

- Niech uwolnią grom za dziesięć sekund. – Poleciła, po czym spojrzała Benowi prosto w oczy. – Musisz nam pomóc. Wszystkie wyjaśnienia, jakich będę mogła ci udzielić, otrzymasz później. – Mówiła szybko i w wielkim przejęciu. - Kiedy wszystkie maszyny się wyłączą, musisz zapakować nas do furgonetki i odjechać stąd jak najdalej. Wybierz odludne miejsce. Daleko od centrum.

- Furgonetka została na parkingu. – Zdążył powiedzieć, kiedy zza zakrętu wypadł znajomy, oznakowany korpolicyjnymi symbolami pojazd, wpadając w chaotyczną plątaninę różnokształtnych maszyn. Wytracił prędkość i zatrzymał się. O wiele zbyt daleko, by dotarło ta żywi.

Za kierownicą dostrzegł znajomą twarz.

- Zawsze mam jednego w schowku, na wszelki wypadek. – Kalipso wzruszyła ramionami, a potem...

Błękitny, elektryczny błysk i huk grzmotu. Ben na własne oczy widział, jak półprzezroczysta magnetyczna sfera wyziera z magazynu urn, który dopiero co opuścili, jak emanuje stamtąd daleko aż po horyzont. Czuł jak nasycony wyładowaniami wiatr przeszywa jego członki i powoduje drgawki, jak mikrospięcia w układzie nerwowym skutkują napadem wszelkich możliwych tików i niekontrolowanych odruchów, jak ból, o którym już zdążył zapomnieć, znów wwierca się w jego czaszkę.

A kiedy znów wróciła szarość deszczowego dnia i cisza miarowo uderzających kropel, spostrzegł, że wszyscy wokół niego – Łysa Pała, Kalipso, Judie.G i każdy robot w zasięgu wzroku – leżą w bezruchu, jakby na raz wszystkim wyczerpały się baterie.

- To wiele ułatwia. – Powiedział sam do siebie, a potem, że wszystkich sił starając się nie popaść w histerię, zabrał się do roboty. Załamanie nerwowe postanowił odłożyć na potem.

***

Najtrudniej było zaciągnąć wszystkich do wnętrza wozu.

Homunkulusy były piekielnie ciężkie, nie mogło być inaczej, skoro ich główną składową była stal i inne, równie ciężkie stopy.Musiał się przy nich sporo napocić, a jego cherlawe ciało aż krzyczało z bólu. I głodu. Próbował przypomnieć sobie, kiedy ostatnio jadł.

Wgramolił się na miejsce kierowcy, przesuwając ostatkiem sił atrapowego człowieka na siedzenie pasażera, po czym zabrał się za przeszukiwanie schowka. Nie znalazł żadnych tabletek. Czego innego mógł się spodziewać?

- Weź się w garść, Memmortigon. – Powtarzał do siebie. – Teraz: jak się tym steruje?

Nigdy nie zrobił prawa jazdy, choć czuł, że nadejdzie w jego życiu moment, kiedy będzie tego absolutnie żałował i właśnie spełniło się to proroctwo. To nie oznacza, że nie posiadał dostatecznej wiedzy teoretycznej – dziesiątki razy obserwował kierujących ludzi, widział setki filmów, co prawda głównie tak starych, że aut pojawiających się w nich nie spotykało się już na ulicach, ale z samych podstaw niewiele zmieniło się od tamtego czasu. Tak sądził.

Przekręcił kluczyk w stacyjce, auto raptownie wyrwało do przodu i zaraz potem silnik zamilkł.

- Cholera. Skup się.

Po kilku nieudanych próbach w końcu zrozumiał co i jak i udało mu się odjechać. Mimo to dręczyło go nieznośne poczucie, że to wszystko trwa zbyt długo i już dawno powinno go tu nie być. Oczyma wyobraźni widział, jak martwe mechanizmy wracają do stanu aktywności i usiłują ich pochwycić.Z całych sił starając się zachować równą linię jazdy, zbliżył się do bramy, tej samej, którą wcześniej weszli. Była otwarta, choć nie powinna. Bramy w Meddigo otwierają się tylko, kiedy przywożą nowe trupy.

Kiedy podjechał bliżej, zobaczył zwłoki dwóch odźwiernych, porzucone tuż przy otwartym wejściu.

Odepchnął ten obraz daleko od siebie, jak najdalej, aż do podświadomości. Przyjdzie czas na to, by żądać pytania, by dociekać sensu tego wszystkiego, by zrozumieć, co właściwie zaszło, ale to nie była ta chwila.

Podjechał wolno (poobijany, sfatygowany podróżą tam i z powrotem przez cmentarz wóz i tak nie był w stanie dać z siebie wiele więcej, przynajmniej nie z Benem jako kierowcą) do ciał.Dwa cięcia wykonane z chirurgiczną precyzją w okolicach tętnicy szyjnej oddzielały ich od życia. Zwolnił jeszcze, zatrzymał wóz i opuścił szybę.

Wtedy drzwi do stróżówki odźwiernych uchyliły się z cichym skrzypnięciem. A potem nadleciał pocisk, wymierzony z precyzją skalkulowanej na zadanie śmierci sztucznej inteligencji, prosto w kierunku Bena.

***

Zatrzymał pojazd gdzieś pod mostem, gdzie nawet nie było asfaltowej drogi. Zjeżdżając tam niemal się przeliczył i wylądował prosto w rzece, ale udało się mu wymanewrować i ustawić pojazd równolegle do linii brzegowej. Kilku bezdomnych, koczujących pod żelbetonową konstrukcją, czmychnęło na widok kor policyjnej furgonetki prosto w deszcz, który nie miał zamiaru przestać padać.

Nie pamiętał, kiedy ostatnio zapuścił się tak daleko na peryferia. W pobliżu Meddigo, w odróżnieniu od innych przedmieść, próżno było szukać luksusowych apartamentowców  i wyszukanej infrastruktury. Nikt, kto miał tyle pieniędzy, by mieszkać wszędzie, nie wybierał życia tutaj.

Odpiął pas, stęknął i obmacał jeszcze raz swoją klatkę piersiową. Nie było śladu po kuli i poczuł, jak zaczyna wariować.

Pozostali wyszli już z pojazdu, z zewnątrz wyglądało to tak, jakby wykonywali chaotyczną serię ćwiczeń rozciągających, ale Ben miał córkę taką jak oni i wiedział, że sprawdzają działanie wszystkich podzespołów.

- Było blisko. – Petrus odetchnął jak najprawdziwszy człowiek. Był maszyną,  ruch klatki piersiowej był symulowany, nie posiadał przecież żadnych płuc, ale taki wzór behawioralny narzucał mu program. W podobnej sytuacji miał wykonać określony ruch i wypowiedzieć jeden z przygotowanej puli komentarzy. Wybór dokonywał się rzecz jasna poza warstwą kodującą świadomość, co czyniło go bardziej ludzkim, w końcu był homunkulusem. – Przez ciebie wpakowaliśmy się w to gówno... ale uratowałeś nas, brawo.

- I to wszystkich. – Odezwał się jeden z Bliźniaków. Kastor albo Polluks. – Przynajmniej się starałeś. – Spojrzał z wyrzutem w kierunku Judie.G, a potem pochylił się nad ciałem swojego sztucznego brata, który nadal pozostawał wyłączony i z tego co Ben zrozumiał, nie zapowiadało się na to, by jego stan uległ zmianie. – Kastorze, mój kochany bracie... – Czyli ten, który zawodził, zalewając się sztucznymi łzami, nazywał się Polluks. –...i w tym świecie mnie opuszczasz. Przeklęta nieśmiertelność! Zabierzcie mi ją i oddajcie brata!

- Nic nie mów. – Uprzedził go Petrus, który wyrzucił  pacynkę-człowieka z miejsca pasażera przy kierowcy i sam je zajął. –Impuls musiał uszkodzić jego rejestry pamięci. Wydaje mu się teraz, że jest prawdziwym Polluksem, wiesz, tym z mitologii. Czytałeś kiedyś coś o mitologii?

- Nie interesowało mnie to. – Odparł. – Wiem tyle, co z filmów.

- To nawet lepiej. – Uznał czarnoskóry homunkulus. – To stek samych bzdur. Ale wolałbym, żeby obydwaj bliźniaki byli sprawni, Boanerges muszą być dwaj, żeby używać swoich zdolności.

- Boanerges?

- Synowie gromu. – Wyjaśnił. –Każdy reprezentuje przeciwny biegun magnetyczny, ładunek o odmiennej wartości, plus i minus... nie wiem dokładnie jak oni działają. Razem są jak ogromna bateria, oddzielnie nic nie znaczą. – Po czym przemówił głośniej, tak, żeby zrozpaczony Polluks mógł to usłyszeć. – Jakub i Jan, tak się nazywacie!

- Zamknij się! Jestem w żałobie! – Odkrzyknął mu.

- Boanerges. Gdzieś to już słyszałem. – Powiedział Ben trochę do siebie, trochę do Petrusa, którego przestał już nazywać w myślach Łysa Pałą. Za wszelką cenę starał się odciągnąć myśli od tego, co się stało kiedy wyjeżdżał z cmentarza i to, co zobaczył w krypcie... szczególnie to... więc skierował je na zewnątrz.Byle nie pamiętać. Byle zapomnieć.

- On myśli, że jesteśmy apostołami. –Kalipso stanęła obok otwartych drzwi do auta, pociągnęła Bena za rękę, tak, że musiał z nią wyjść. –To jakiś krytyczny błąd i jeszcze nie odzyskał pełnej sprawności. – Zawyrokowała. –Jesteśmy tylko inkarnacjami innych istnień. Cała historia jest tylko inkarnacja wcześniejszych wydarzeń, ale z czasem coś się popsuło i nie wszystko dzieje się tak jak powinno i wtedy, kiedy powinno. Nie mamy na to wpływu, na to wszystko, co robimy i...

- To ty ich zabiłaś. – Mówiąc to myślał o trupach dwóch strażników, z profesjonalnie poderżniętymi gardłami. Odsunął się od Kalipso i usiadł obok Sześć, który zdawał się, jak zawsze, być pogrążonym w innym świecie, tutaj utrzymując się tylko cienkim strumyczkiem myśli.

- To przez impuls. - Mając wciąż zamknięte oczy, odezwał się do Bena. – Kolumna-magazyn zadziałała jako nadajnik. Albo to wina nadprzewodników w hibernatorium. Tak czy inaczej grom zadziałał zbyt mocno niż powinien, a my byliśmy niemal w epicentrum wybuchu.

Choć jeden, pomyślał Ben, jeden który zachował zdrowy rozsądek.

-Dokonało się rozszczepienie rzeczywistości. – Kontynuował Sześć. – W efekcie każdy z nas z osobna postrzega ją inaczej. Jesteśmy maszynami, każde z nas powinno móc w sposób obiektywny ustosunkować się do tak podstawowych problemów. Skoro kilka obiektywnych źródeł daje różne odpowiedzi, wniosek jest jeden: to rzeczywistość się rozszczepia. Mam w tym doświadczenie, znam z autopsji rozszczepienie świata wewnętrznego na sześć oddzielnych, przenikających się alternatyw. Teraz już pięć, jeden ja zniknął podczas wybuchu. – Ben już wstawał, kiedy tamten złapał to za nadgarstek. – Też to znasz. Widzę to w tobie. Głosy z wewnątrz do ciebie mówią. – Udało się mu wyszarpnąć dłoń. – Widziałeś go. Tamtego faceta, w sąsiedniej celi. Nikt inny go nie widział. Nie chcieliśmy z tobą o tym mówić, żeby nie okazało się, że jesteś wariatem... Ale teraz rozumiem.

- Masz szesciordzeniowy procesor. – Odezwała się milcząca dotychczas Judie.G. – Dlatego mówimy do ciebie Sześć.

Ben wstał i odszedł od nich, na tyle daleko, by nie słyszeć ich głosów. Stanął nad brzegiem rzeki i patrzył na światła i wysokie kominy fabryk po drugiej stronie. Pracowali w nich ludzie, czy może były w pełni zautomatyzowane? Nie wiedział.

- Sześć miał rację co do tego, że to efekt impulsu. – Cicho, tak cicho, że nawet jej nie usłyszał, podeszła do niego Judie.G – Każde z nas doświadcza skutków natychmiastowego zamknięcia systemu, pojawiają się błędy w rejestrze. To minie. – Uspokajała go.

- Nie oni mnie martwią. –Wyznał zgodnie z prawdą. –Ja... Przytrafiło mi się coś podobnego. Kiedy wyjeżdżałem z cmentarza. Zatrzymałem się i opuściłem szybę, żeby przyjrzeć się trupom. Wtedy pojawił się strzelec. Trafił mnie prosto w pierś, powinienem zginąć na miejscu. Ale kula nie weszła w ciało, prześlizgnęła się po klatce piersiowej, zamiast ją przebić. Tak, jakbym pod warstwą skóry posiadał pancerz. Też jestem homunkulusem, to chcieliście mi powiedzieć? Po to była ta wyprawa?

Piekielnie bystra sztuczna inteligencja patrzyła na niego oczami dziesięciolatki, idealnie odwzorowanymi przez konstruktorów, teraz wyrażających autentyczne (albo zaprojektowane, by wyglądało autentycznie) zaskoczenie.

- Powinniśmy to sprawdzić na samym początku. – Powiedziała. – Nie mieliśmy pojęcia, co oznacza twój grób, wiedzieliśmy tylko, że jest. Najbardziej prawdopodobnym scenariuszem było to, że korporacja chce się ciebie pozbyć, albo chce by tak wyglądało. Nie byłbyś pierwszy. Ale może...

Chwyciła go za dłoń, o wiele mocniej niż mogłoby to zrobić jakiekolwiek dziecko, po czym wyjęła z kieszeni mały rozkładany scyzoryk i szybkim ruchem przecięła wnętrze jego dłoni. Rana zapiekła i zaczęła krwawic.

- Masz dowód, jesteś prawdziwy. – Usprawiedliwiła się, kiedy spojrzał na nią z wyrzutem. – Poza tym nie widać nigdzie na twojej skórze łączeń ani nitów. Można je ukryć, w nowszych modelach są praktycznie niedostrzegalne, ale to dodatkowy argument. Może to była gumowa kula. Znalazłeś pocisk?

- Nie. – Odpowiedział. – Gumowej kuli też nie znalazłem.

- Albo to była halucynacja.

Pokazał jej koszulę. Była rozszarpana na piersi.

- To mogło zrobić cokolwiek innego. Mogłeś nawet zrobić to sam, zwielokrotniony ładunek Bliźniaków mógłby hipotetycznie zadziałać z twoją zepsuta wszczepke, nawet jeśli jest nieaktywna. –Odwrócił się do niej plecami, z zamiarem odejścia. - Bardzo bym chciała ci pomóc. – Brzmiała szczerze, jednak Ben nauczył się już, że subiektywne wrażenie może być największym zdrajcą. –W tym momencie jednak nie jestem w stanie tego dokonać. Mnie także męczą... błędy w rejestrze. Co chwila muszę zwalczać poczucie, że jest początek pierwszego wieku, a ja jestem przywódcą buntowników przeciwko Imperium Rzymskiemu. Domyślam się, że to awaria jakiegoś skryptu odpowiedzialnego za poczucie własnej tożsamości, który próbuje ją teraz zinterpretować poprzez imiona, jakie sobie nadaliśmy. Nawet teraz przed oczami mam nakładające się obrazy Miasta i starożytnych gajów oliwnych, brukowanej rzymskiej drogi i odległych murów Jerozolimy.

Ben, przemoczony deszczem, który wydawał już ostatnie salwy, nim miał skapitulować, usiadł na mokrym piasku i zrezygnowano spuścił głowę w dół. Kompletnie stracił kontrolę nad swoim życiem, złośliwy wiatr, jakaś niewidzialna, kapryśna siła, rzucała go to w jedną, to w drugą stronę, pogrążając coraz głębiej w szaleństwie.

I już nawet przestawało mu zależeć. 

- Jaki sens ma to wszystko?

Boże, jeśli możesz odsunąć ode mnie ten kielich... to zabierz to jak najdalej, żebym to tylko więcej nie widział. Nie chcę,  nie mogę, nie potrafię, nie mam siły. Zachowaj to dla innych męczenników, którzy z radością będą z niego pić. Mnie pozwól wrócić do zwyczajności. Do miałkiego, tonącego w rutynie, błogo niesatysfakcjonującego życia.

- Zabraliśmy cię tutaj nie po to, żebyś dowiedział się czegoś o sobie. – Dziewczynka wróciła do tematu, kiedy już uporała się z własnymi demonami. – Ale po to, żebyś dowiedział się czegoś o ludziach, którym służysz... służyłeś do tej pory. Żebyś zrozumiał, że nie ma już dla ciebie odwrotu. Twoja nadzieja została pochowana tam, w Meddigo. – Pozbawiła go złudzeń. – Ale może jesteś w staniepomóc nam.

W tym momencie ostatnie krople dobiegły ziemi, a chmury zaczęły rzednąć i się rozstępować, a oni mieli szansę zobaczyć, że to już kolejny dzień ma się mi końcowi.Kolejny dzień bez Megan i dziewczynek...

- Czego możecie chcieć ode mnie?

***

Nim doszli do siebie, minęła godzina. To, co wcześniej wypełzło na wierzch, całe szaleństwo, zostało na powrót zagrzebane głęboko pod warstwami standardowych zachowań i ważniejszych spraw, takich jak realizacja Planu. Tylko Polluks nadal pogrążony był w żałobie, ponieważ wraz z bratem stracił cząstkę siebie. Dosłownie. Bliźniacy byli zespoleni na stałe poprzez personalne łącze Wi-Fi,  archaicznej,  ale w przypadku dwóch maszyn będących równocześnie nadajnikami i odbiornikami, skutecznej technologii.Dlatego, jak sam twierdził, jego smutek (czy to zaprogramowany, czy stanowiący wypadkową niemożliwości ustanowienia połączenia, które system operacyjny wciąż próbował wznowić) był na zupełnie innym poziomie intensywności niż ten, którego może zaznać człowiek. Całą drogę pokonał siedząc w furgonetce ze zwłokami (o ile było to odpowiednie określenie) swojego brata na kolanach.

Benowi udało się wynegocjować, by – gdziekolwiek się wybierali, zupełnie to już go nie obchodziło –nadłożyli drogi i zrobili postój przed którymś z barów szybkiej obsługi, dlatego teraz, kiedy siedział we wnętrzu piwnicy szalonego naukowca, gdzieś w jednej z zakazanych dzielnic której nawet nie pamiętał z nazwy, z ekstatyczną radością wgryzał się w trzeciego z kolei cheesburgera, popijając go litrami nuka-coli (wszystkie tabletki proteinowe dołączane do zestawów zjadł na samym początku, teraz została mu tylko tekturowe imitacja jedzenia nasączona emulgatorami smaku – pyszności!).

- Zrozumiałem wszystko. – Mlaszcząc przerwał monolog Judie.G. – Nowy Światowy Porządek, zdziesiątkowanie całej ludzkości, zniszczenie państw, przejęcie całkowitej władzy nad światem i tak dalej. – Przełknął kolejny, prawie nie przeżuty kęs i wygryzł następny kawałek. –Chcecie zabić HelalaBen Shahara, bo jest źródłem i powodem całego zła. Ok, kompletnie mi to zwisa, właśnie widziałem własny grób i przeżyłem własną śmierć. – Zaśmiał się histerycznie,  a potem powrócił do jedzenia. To była prawdziwa rozkosz! W tej chwili jego świat skurczył się do rozmiarów trzymanej w dłoniach kanapki rozmiary XXL z podwójnym serem i tylko to było naprawdę istotne, cała reszta stanowiła nieważny dodatek, zupełnie tak jak tam cienki, ledwie widoczny plasterek pomidora między mięsem (tym, co nazywał mięsem) a cebulką, który kompletnie nie posiadał smaku i nawet nie wyczuwał go pod językiem. – Tylko jak miałbym wam pomóc?

- Wiemy, że Ben Shahar przebywa nadal we Wieżowcu. – Kontynuowała Judie.G z całkowicie nieprzystającą do jej fizycznej formy cierpliwością. –Nie wiemy jak długo tam pozostanie, więc musimy się spieszyć. Potrzebujemy zapisu pamięciowego jego wyglądu, zdjęcia i nagraniaz Sieci nie wystarczają, do tego wszystkie mają nałożone filtry zabezpieczające, nie można ich wykorzystać. Nie znaleźliśmy nic na serwerach korporacji, wtedy, kiedy wyłączyłeś dopływ energii i mogliśmy się do nich włamać.

- Macie igle. – Stwierdził bez przejęcia. Słyszał o takiej broni. Mikroskopijne, utrzymywane w powietrzu dzięki działaniu pół elektromagnetycznych ostrze w kształcie igły,  wyposażone w nanoprocesor i skaner twarzy, pozwalający na identyfikację ofiary. Kiedy ja znajdzie to wzzzum, z ogromną prędkością wbija się przez nos, oko albo ucho do mózgu i już papa, po tobie.

- Tak. I chcemy ją zaprogramować.

- Tylko skąd ten pomysł, że widziałem kiedykolwiek prezesa Light&Bringing osobiście?

Na twarzach wszystkich Gorliwych odmalował się wyraz prawdziwej konsternacji. Ben znał to dobrze. Uczucie, kiedy wszystkie twoje plany biorą w łeb. Uświadomił sobie, jak desperacko i na oślep działa cała ta grupa.

- Widziałem go. – Powiedział po chwili. – Ale równie prawdopodobne było to, że nigdy to nie spotkałem. I to nie ja spowodowałem przerwę w dostawie prądu. To Robb... Ta sama sztuczna inteligencja, która próbowała mnie zabić w Meddigo. Chyba czuje się wykorzystany.

- Widziałeś? – Oczy Judie.G rozpromieniły się jak u prawdziwego dziecka. – Jesteś pewien?

- Tak. Tylko co z tego? Moja wszczepka jest usmażona, nie zrobicie backupu pamięci.

- A to już... – Wtrącił się stary,  garbaty jegomość w lekarskim kitlu, noszący zielonkawe, okrągłe okulary opierające się na wielkim, garbatym nosie. Choć wszelkie akcenty dawno już rozpłynęły się w multikuturalnej palce społeczeństwa, ten mówił w bardzo charakterystyczny sposób, który Benowi przywodził na myśl amerykańskich aktorów, którzy w tanich szpiegowskich filmach udawali Rosjan. - ...jest moje zadanie, panie Memmortigon. –Dokończył zdanie, równocześnie dokręcając wielkim francuzem jedną ze śrub swojej aparatury, która budziła niewesołe skojarzenia. Całe pomieszczenie budziło złe skojarzenia.

Ich siedziba była spalona. Tak powiedział Sześć, a mając stały dostęp do oficjalnych i tajnych kanałów informacyjnych, wiedział co mówi. Nagrania z kamer były zapętlone, ale nie trzeba geniusza, by skierować podejrzenia na furgonetkę,  która podjeżdża do bram cmentarza, potem znika, a potem przy tej samej bramie służby kryzysowe odnajdują dwa trupy. Już zlokalizowali ich siedzibę. Na szczęście wszystko, nawet ściany, naszpikowane były materiałami wybuchowymi i Sześć już uruchomił detonator. Wystarczy, że ktokolwiek spróbuje wyważyć drzwi, a cały budynek będzie już można zobaczyć jedynie na niezaktualizowanych mapach satelitarnych, póki i stamtąd nie zniknie.

Auto przemalowali jeszcze pod mostem, czarnym szybkoschnącym lakierem, który mieli zawsze w schowku na wszelki wypadek. Przegrali się też w nowe komplety ubrań. Było przygotowani m każdą ewentualność. Prawie każdą,  poprawił się w myślach, spoglądając na nieruchome ciało Kastora,  które Polluks ułożył na starym sprężynowym łóżku ustawionym akurat tak, że tarasowało wyjście na zewnątrz.

Jedyne wyjście na zewnątrz. 

Ben dał się zaprowadzić tutaj, do slumsów, wszedł do rozpadającego się, niezamieszkałego (jeśli nie liczyć koczujących band cpunów, które uciekły na ich widok jaka szczury i bezwładnych ciał dryfterów, których duszę podróżowały po wyimaginowanych światach) budynku, który kiedyś był chyba centrum handlowym- poznał to po otwartej przestrzeni wewnątrz, rozrzuconych chaotycznie po wnętrzu ruchomych schodach, bez wyjątku zepsutych,  ulokowanych tak, by w odwiedzających to miejsce wywołać poczucie zagubienia, zmusić, by krążyli po korytarzach i mogli kupować, kupować, kupować – a potem dalej, schodami pod ziemię, do piwnic. Kiedyś to miejsce mogło być niewielkim magazynem jakiegoś sklepu, teraz stanowiło nowatorską wariacje na temat gabinetu doktora Frankensteina. W centrum pomieszczenia ulokowany był stół dentystyczny, przebudowany tak, by można było z nim połączyć jak najwięcej przewodów wysokiego napięcia, monitorów komputerów i wszelkiej innej aparatury kontrolującej stan organizmu. Tam, gdzie miejsce miały ręce i nogi, doktor z rosyjskim akcentem dodał pasy bezpieczeństwa rodem z psychiatryka, zaś miejsce głowy zajmowała obręcz we wnętrzu której rozpięto pełną elektrod siatkę.  Obok był drugi fotel, mniejszy, a podobną siatką, ale bez pasów i całego tego draństwa, które przyprawiało o dreszcze.

Wszelkie inne meble porozstawiane były przy ścianach, kompletnie przypadkowo, zdecydowanie nie były tu ważne. W całym pomieszczeniu unosiło się coś na podobe dymu tytoniowego, choć już od pokoleń nigdzie nie rósł tytoń, światło rzucały rozstawione to tu, to tam, elektryczne świece a po podłodze biegały elektryczne szczury –chory produkt zdziwaczałego, aczkolwiek genialnego, umysłu.

- Ihor Presledujemny. – Przedstawił się naukowiec, kiedy skończył przygotowania, i wyciągnął umorusaną smarem dłoń w kierunku Bena. Ten postanowił ją uścisnąć. – Może o mnie słyszeliście,  panie Memmprtigon. Słynny domorosły wynalazca, geniusz który odkrył sposób budowy zimnego ogniwa, baterii o praktycznie niewyczerpalnych, jeśli chodzi o gospodarstwo domowe, pokładach energii.

Rzeczywiście, to nazwisko o czymś mu przypominało

- Wyleciałeś w powietrze. –Powiedział Ben. – Twój wynalazek okazał się niestabilny.

Naukowiec zaśmiał się i poprawił okulary na nosie.

- Tak, tak, a na pewno nieopłacalny dla wszystkich firm zajmujących się handlem paliwami, produkcją i dystrybucją energii. Ale przejdźmy do rzeczy. Jesteście tutaj, by wydobyć z wnętrza pańskiej głowy wspomnienie.  – Zaczął objaśniać tonem akademickiego profesora, nadal nie rezygnując z dziwacznego akcentu, którego nie miał prawa nigdzie nabyć. –To trudne, ale nie niemożliwe. Można dokonać tego dzięki mojemu rewolucyjnemu wynalazków, zasilanemu, jak wszystko tutaj, przez zimne ogniwa, oby tym razem żadne z nich nie wybuchło. – Dodał ironicznie. – Zapraszam pana na fotel. – Wykonał niewielki ukłon i teatralny gest ręką.

Ben, nie bez wahania, wstał i wolno, tak żeby jak najbardziej odwlec ten moment, podszedł do fotela, a potem usiadł.

Panie, mniej mnie w swej opiece.

- Odczytywanie wspomnień bezwszczepkowców, albo takich jak pan,  z uszkodzonym osprzętowaniem, to skomplikowany proces. – Opowiadał szalony naukowiec zapinając po kolei pasy bezpieczeństwa na kończynach swojego pacjenta. –Nie sposób wybrać konkretnej daty i godziny, bo mózg tak nie działa. Trzeba poruszać się jakby po omacku i za sprawą aparatury pobudzać go do odtworzenia tej a nie innej zapamiętanej chwili. Odtworzenie, bo mózg w przeciwieństwie do wszczepki nie zapisuje wiernej kopii obrazu, tylko za każdym razem, kiedy coś wspominacie,  niejako odbudowuje całe wspomnienie cegiełka po cegiełce. Mogą się pojawić pewne różnice, ale miejmy nadzieję, że to będzie wystarczające. –Zapiął ostatni pas, założył Benowi obręcz na głowę i zabrał się za mocowanie elektrod, pod każdą z nich kładąc namoczony w wodzie wacik. –Na szczęście nic panu nie grozi. Teoretycznie.

- Teoretycznie?! – Krzyknął Ben. – Jak to teoretycznie?!

- Nigdy wcześniej nie dane mi było przetestować działania tej maszyny. – Doktor wzruszył ramionami. – Nie było chętnych, a musi pan wiedzieć, że przywoływanie wspomnień musi odbyć się ze zgodą pacjenta. Musicie współpracować, inaczej nici z całego eksperymentu.

- Jakiego, do cholery, eksperymentu?!

- Bez obaw. – Naukowiec zaśmiał się dobrotliwie. – W podróży będzie wam towarzyszyć pan Petrus. Ktoś przecież musi zarejestrować i zapisać obraz pana wspomnienia i z kimś muszę utrzymywać łączność, a jak samo rozumiecie, że względu na charakter pańskiej dysfunkcji, z panem to będzie niemożliwe.

- Kalipso. – Wypowiedział Ben. – Niech to będzie Kalipso. Albo Judie.G.

- Zatem panienka Kalipso. – Ihor wyciągnął ku niej dłoń, a ona podała mu ją z gracją i dała się zaprowadzić na mniejszy fotel, gdzie wynalazca przymocował obręcz do jej głowy.

- Wszystko będzie dobrze. – Powiedziała tym okropnym, znienawidzonym, piekielnie uroczym głosem, specjalnie modulowanym tak, by Ben mu ufał, słuchał go i rozpływał się przy jego dźwięku.

- Zaraz. Czemu ja mam pasy a ona nie? – Zapytał jeszcze, a potem doktor Presledujemny przekręcił wajchę, coś strzeliło posypały się snopy iskier i świat zawirował.

Ben wpadł do wnętrza ogromnej, ciemnej bańki, nieustannie pozostającej w ruchu, aż robiło mu się niedobrze. To niefortunnie, że zjadł pan tyle tuż przed eksperymentem, usłyszał jeszcze stłumiony, dobiegający jakby zza ściany głos naukowca, a później zaczął spadać w przepaść bez dna... aż całe ciało zapulsowało, zamrowiło i coś jednym szarpnięciem wyrwało go z jego wnętrza.